rozdział 8 – geniusz
Mam teraz dwa plany zajęć. Pierwszy mój, drugi Karoliny. Staram się jakoś połączyć oba i znaleźć momenty wspólne, kiedy możemy być razem. Nie jest to proste. Oboje mamy pełno zajęć. Od poniedziałku do piątku możemy spotykać się w biegu i na niektórych wspólnymi lekcjach. Karolina ma dodatkowe zajęcia pozalekcyjne. Zapisała się na kółko teatralne na uniwersytecie i na malarstwo. Zajęcia te prowadzą studenci piątego roku. Powiedziała mi dzisiaj, że mógłbym zagrać z nimi we fragmencie sztuki Wyspiańskiego. Niestety nie mam czasu.
W poniedziałek siedzę w szkole, a po południu w laboratorium. Nie zamieniłbym ćwiczeń z chemii na teatr, mimo że kocham spektakle teatralne. Razem z mamą staram się bywać na wszystkich premierach. Wtorek i środa to prace badawcze mojego profesora, w których mu asystuję, a raczej podglądam asystentów i pomagam. Profesor tytułuje mnie per asystencie, to zobowiązuje. Służę im też za sprawozdawcę i zapisuję wszystko w komputerze, podczas gdy oni ciężko pracują. Dwa tygodnie temu wydział fizyki otrzymał zlecenie przeprowadzenie testów w tunelu aerodynamicznym i komorze próżniowej. Ma na tym zarobić grube miliony od firmy niemieckiej. Pieniądze te z kolei profesor chce przeznaczyć na zakup drogich próbek badawczych.
Czwartek to dzień biblioteki i moja praca badawcza. Polega ona na razie na prowadzeniu poszukiwań różnych informacji potrzebnych na kolejne zajęcia i próby pracowni. Razem z Adrianem, studentem czwartego roku przekopujemy się przez miliony bitów w poszukiwaniu interesujących informacji, artykułów prasowych i wiadomości różnych instytutów, które publikują swoje dokonania w internecie. Robimy z nich notatki dla wydziału i drukujemy zamówione przez naukowców wiadomości. Czasem wrzucamy do poczty autoryzowane artykuły naszych naukowców. Wysyłamy też zlecone lub zamawiane przez odbiorców dane. Z tego wszystkiego robimy wykazy i statystyki dla instytutu, które przesyłamy potem do gabinetu szefa.
Profesor należy do najbardziej pracowitych naukowców. Światło w jego gabinecie i pracowni wskazuje zawsze wszystkim, że jest na posterunku. Bez względu na dzień czy porę roku, święto lub dni wolne, on pracuje przynajmniej wieczorami. Studenci opowiadają o nim różne historie, a jego pracowitość jest przysłowiowa.
Złośliwi twierdzą, że od kiedy pamiętają, profesor zawsze jest w pracy, a żona z dziećmi odwiedzają go w „twierdzy”, jak nazywamy jego pracownię. Poza pracą profesor ma jedną pasję, jest nią ponoć działka, na której wyżywa się fizycznie, chociaż ponoć i tam zgromadził niezłą bibliotekę.
– Na szczęście wymyślono internet i nie trzeba tracić czasu na różnego rodzaju nasiadówki naukowe, zjazdy i tak dalej, a ty masz modem, chłopcze?- Zapytał mnie podczas zajęć.
– Już prawie- tłumaczyłem się zawstydzony.
Poprosiłem wtedy tatę o niezbędny zakup. Część pieniędzy miałem swoich.
Wielki P. Tak nazywają go wszyscy i to nie z powodu wzrostu. Profesor mierzy około dwóch metrów, jest chudy, często zarośnięty i brudny. Zmienia się nie do poznania po wizycie żony. Przynosi mu ona czystą bieliznę, ponoć też strzyże i goli, bo wielki P nie ma czasu na takie błahostki.
Mity słyszy się o czasach, kiedy był studentem, niecałe dziesięć lat temu. Na niektóre zajęcia i wykłady w ogóle nie chodził, nie miał czasu. Zrażał tym sobie naukowców i nie chcieli dawać mu zaliczeń, uznawali za zarozumialca i dziwaka z powodu wyglądu. Największe problemy miał z zaliczeniem wychowania fizycznego. Plotki głoszą, że to zaliczenie wpisał mu sam rektor. Wielki P miał oświadczyć, że nauka wymaga więcej siły fizycznej niż robienie fikołków. Wystarczy, że wygrywa wszystkie olimpiady z przedmiotów ścisłych, o ile ma czas brać w nich udział.
Uniwersytet poznał go jako studenta pierwszego roku. Wielki P drugiego dnia po rozpoczęciu roku akademickiego biegał ponoć ze świeżutkim indeksem po zaliczenia i zmuszał profesorów do egzaminowania. Złożył nawet odwołanie do rektora, kiedy tłumaczono mu, iż sesja jest dopiero w styczniu. Rektor wezwał do siebie szefa wydziału fizyki i nakazał rozpocząć z niesfornym studentem indywidualny tok nauki. Rozmawiał też z nim.
– Dlaczego tak się panu śpieszy z egzaminami?
– Po pierwsze straciłem już kupę lat życia na siedzenie w ławce, po drugie chcę wreszcie działać w pracowni, a tam wpuszczają dopiero w drugim semestrze.
Miał wtedy siedemnaście lat. Ponoć cała obecna doktoryzująca się część chemików i asystentów medycyny chodziła do niego na korepetycje. Mówiono, że powinien studiować chemię, ale on twierdził, że matematyka i chemia to dzieci fizyki. Jeśli kocha się matkę, to kocha się jej dzieci.
Na drugim roku studiów był najbardziej znaną postacią uczelni. Kończył swoją pracę magisterską i znał temat doktoratu. Ponoć miał wiele wizyt z różnych instytutów krajowych i pracowni wojskowych, interesowały się nim też instytuty zagraniczne. Nawet finansowo zachęcali go do przejścia do innego instytutu.
– Dziękuję, jestem stąd i tu moje miejsce.
Patriota lokalny.
Geniusz.
Każda uczelnia chciałaby mieć takiego. O nim się mówi, jego się naśladuje i takich jak on stawia za wzór. Tematem każdego spotkania towarzyskiego jest roztrząsanie, wielki P i kiedy dostanie Nobla. Ponoć też każdy chce z nim pracować. Jest wyrozumiały i życzliwy, ale na egzaminach kosi jak mało kto. Doprowadza to czasami do spięć z rektorem. Kto przejdzie egzamin u wielkiego P po trzecim roku, może czuć się magistrem.
Byłem świadkiem korepetycji z chemii, jakich udzielał swojej siostrzenicy. Tłumaczył jej podstawowe reakcje chemiczne z zakresu szkoły średniej. Po pół godzinie skończył, a jego kolega zdziwiony zapytał go:
– To ty to jeszcze pamiętasz?
– Pamiętam jeszcze alfabet i tabliczkę mnożenia- odpowiedział z ironią.
Kiedy po kilku godzinach zajęć przywołał mnie do siebie i zapowiedział, że będę jego asystentem, roześmiałem się. Myślałem, że żartuje.
Nie żartował. Tydzień później wezwał mnie do siebie na uniwersytet.
– Masz tutaj broszurę, zapoznaj się z nią, jutro po południu opowiesz, co o niej myślisz.
Nie spałem pół nocy, takie wrażenie na mnie wywarł wykład Wielkiego P, z którym kazał mi się zapoznać. Gdy po południu przyszedłem do instytutu, kiwnął na mnie.
– Gotowy?
– Tak.
– Za mną.
Zaprowadził mnie na wykład do dużej sali. Siedziało tam wielu studentów. Wielki P przedstawił mnie jako swego asystenta i jakoś nikt się nie śmiał, ale mi było głupio. Patrzyli się na mnie jak na zjawisko lub doszukiwali się widocznych oznak fanatyka fizyki lub ekscentryka.
W pewnym momencie profesor zadał mi jakieś pytanie i odpowiedziałem mu, potem kolejny raz i kolejny, aż wykład przeistoczył się w dialog. Czasami zapisywaliśmy coś na tablicy i dyskutowaliśmy, studenci notowali i od czasu do czasu zadawali pytania, gdy wielki P ich zachęcił.
Gdy kilka dni później przyszedłem do pracowni, obecni tam studenci szeptali coś do siebie. Przywitałem się z nimi.
– Witamy, jak ma na imię szanowny sklonowany wielki P?- Zapytał jeden ze studentów.
Zaniemówiłem, a oni roześmiali się.
Bardzo się zaprzyjaźniliśmy później. Zbliżyły nas ćwiczenia w pracowni i plotki o szefie.
Piątek to języki obce. Nauka języków nie sprawia mi przyjemności, ale rozumiem tę konieczność, szczególnie w świecie nauki. Dostęp do internetu to okno na świat odkryć dokonywanych niemal wszędzie, na wszystkich liczących się uniwersytetach i instytutach badawczych. Krok po kroku trzeba uczyć się nowych pojęć z zakresu fizyki i chemii. Szczególnie uciążliwe jest to dla mnie w przypadku niemieckiego, który sam poszukuje nowych pojęć i czasem nie nadąża za nauką. Zresztą podobnie jak język polski.
Zajęcia z angielskiego prowadziła kiedyś w zastępstwie studentka czwartego roku. Niewiele się od niej nauczyliśmy, bo była za krótko i nie bardzo rozumiała czego ma nas uczyć, bo jej zdaniem wszystko wiemy. To nas dopingowało do nauki, ale na chłopakach większe wrażenie wywoływała uroda nauczycielki. Alina jest piękną blondynką o długich nogach, których nie ma w zwyczaju ukrywać. Ubiera się w krótkie spódniczki. Na szczęście nie lubi rozdekoltowanych bluzeczek, w przeciwnym razie nikt by się nie uczył. Gdy mieliśmy zajęcia, chłopaki zawsze prosili, aby zapisywała coś na tablicy.
Alina to w pewnym sensie przebudzenie, koniec dzieciństwa w naszej klasie. Do tej pory jakoś nie zwracaliśmy uwagi na urodę i na siebie wzajemnie, przynajmniej chłopaki. Od czasu Aliny wiele się zmieniło. Dziewczyny zaczęły się ładniej ubierać, chociaż nie stroić, nie ubierały też krótkich spódniczek. Natomiast my zaczęliśmy się im przyglądać. Ja zacząłem się po prostu wgapiać w Karolinę, nie wpatrywać a wgapiać. To chyba najlepsze określenie.
Na lekcje zaczęliśmy przychodzić lepiej, staranniej ubrani, no, mnie to dotyczy w mniejszym stopniu. Mama zawsze przywiązywała uwagę do tego, jak oboje z Justyną się ubieramy. Codziennie wieczorem pyta nas, czy nie mamy czegoś do prania. Raz mama odkryła moje porzucone w łazience skarpetki. Przyszła do pokoju i pokazała mi je.
– Zapomniałeś o czymś- to wystarczyło.
Mimo że nie lubię zbytnio prać, to jednak o skarpetkach zawsze pamiętam. Tata uczył mnie w dzieciństwie, że mężczyzna powinien sam je prać. Buntowałem się najpierw, bo przecież inne rzeczy pierzemy w pralce, ale skarpetki nie mogą czekać. Wiadomo dlaczego.
Karolina i inne dziewczyny wyładniały od czasu Aliny i my to zauważyliśmy. Widzieliśmy też spojrzenia, jakie kierują na nasze dziewczyny studenci. Jesteśmy o nasze dziewczyny zazdrośni. Tak mi się wydaje. Nie chodzi tylko o moją Karolinę, ale o wszystkie. Dojrzewamy. Na pewno.
Karolina interesuje się biologią i językami obcymi. Poza tym ma dodatkowe zajęcia, więc trudno nam wszystko ze sobą połączyć, ale rozumiemy się świetnie. Dzwonimy do siebie i mimo że chodzimy ze sobą krótko, to czasem wydaje mi się, jakby to trwało lata. Z boku może to wyglądać na stare małżeństwo.
Ja tu, ona tam i dzwonimy.
– Jak tam?- Uwielbiam to pytanie Karoliny.
– Natłok pracy, a u ciebie?
– Komórki mózgowe obumierają mi szybciej niż pamięć przyswaja wiedzę, więc trzeba powtarzać i powtarzać do znudzenia.
– Co za mordęga, rzuć to- żartuję językiem reklam.
– Mój kochany mnie nie zechce?
– Lodowiec- tak określamy człowieka bez uczuć.
– A nie ma go gdzieś tam?
– Właśnie się topi z miłości do ciebie.
– Całuski.
– Kluski całuski- rymuję.
– Jesteś głodny?
– Jedzenie?
– To co się wkłada do brzuszka, napój, paliwo dla organizmu.
– Nic o tym nie wiem.
– Całuski…
Czasem potrafimy gadać nieco dłużej. Koledzy śmieją się, że powinniśmy sobie założyć specjalną linię.
– Żona na gorącej!- Wołają do mnie z drugiego końca pracowni.
– Kontrola lotów do wahadłowca- śmieją się innym razem.
– Wahadłowiec zgłasza problemy!- Krzyczę, gdy nie mogę podejść do telefonu i Karolina wie, że musi zadzwonić później.
W soboty rano mam zajęcia na plebani. Ksiądz Andrzej zorganizował tam koła zainteresowań, między innymi koło redaktorów gazetki parafialnej, salę informatyki i koło pomocy naukowej, korepetycje dla ministrantów. Ja prowadzę godzinne korki z matematyki.
Do obiadu w sobotę gramy, czasem z chłopakami na podwórku, ale tylko gdy jest ciepło na dworze. Tęsknię za ceglarzem. W zimne dni siedzimy w salach katechetycznych i gramy w różne gry. Z Kaziem i paczką z podwórka najbardziej lubimy tenis stołowy i piłkarzy. Razem jesteśmy w to nie do pokonania. W tenisie stołowym nie mam największych osiągnięć, w czołówce jest Kazik i Jurek, Marek też nieźle gra i Heniek. Właściwie trudno powiedzieć, kto z nich jest najlepszy. W cotygodniowych turniejach zwycięzcy się zmieniają. Ja jeszcze nigdy nie wygrałem i pewnie nie wygram.
Po południu w soboty zebranie ministrantów i ustalanie grafiku służby do mszy. Ja mam czas tylko w niedziele rano. Po obiedzie niedzielnym zabieram się powoli do pracy. Muszę nadążyć ze wszystkim.
Nigdy jeszcze nie usprawiedliwiałem się przed wielkim P. Zawsze staram się zdążyć ze wszystkim, ale tydzień mógłby mieć o kilka dni więcej.