rozdział 9 – azyl
Tato pakuje kilka rzeczy do torby i wsiadamy do samochodu. Mieliśmy się wybrać razem do stadniny popatrzeć na konie, ale dzwoniła babcia. Źle się czuje i prosiła tatę, aby przyjechał. Nie mogę nie skorzystać z okazji zobaczenia dziadków, dawno ich nie widziałem. Razem spędzaliśmy święta Bożego Narodzenia, niedługo ferie i pojedziemy tam z Justyną.
Jak ten czas szybko mija. Babcia mówi, że im człowiek starszy, tym szybciej. Ma rację. Szczególnie teraz to widzę. Szkoła, obowiązki, Karolina, nawet nie wiem, kiedy mija tydzień za tygodniem. Im więcej zajęć, tym mniej czasu na zatrzymanie i zastanowienie się. Nie ma go nawet, aby nacieszyć się wszystkim.
Przy sobie mam notes z zapisanym programem dzisiejszego dnia. Ledwo wsiadłem do samochodu, a już sprawdzam, czy aby czegoś ważnego nie zapomniałem.
Wyjeżdżamy.
Tato jest świetnym kierowcą. Mimo że warunki jazdy nie są najlepsze, daje sobie świetnie radę. Wyprzedza, wymija, nie denerwuje się. Nawet ciocia Jagoda nie boi się z nim jeździć, czego nie można powiedzieć o wujku. To jest prawdziwy rajdowiec, lubi szybką lub bardzo szybką jazdę. Pewnego razu jechaliśmy na grzyby i wujek tak się rozpędził, że przegapił wjazd do lasu.
– Skoro tak dobrze nam się jedzie, to jedźmy dalej- skwitował.
Zajechaliśmy do innej miejscowości. Wujek zatrzymał samochód.
-Robert, wyskocz i zapytaj tubylców o jakiś las.
Uśmialiśmy się wszyscy, a potem cała rodzina dowiedziała się o tym wydarzeniu i też było wiele zabawnych komentarzy. W każdym razie nie spotkaliśmy o szóstej rano żadnych tubylców.
Babcia powiedziała, że z wujkiem można spodziewać się dobrej zabawy, szczególnie gdy udaje przybysza z kosmosu.
Ale grzybów nazbieraliśmy wtedy jak się patrzy. Szedłem za wujkiem, pokazywał mi najlepsze miejsca w zupełnie nieznanym lesie, a po kilku godzinach okazało się, że nazbierał cały kosz i reklamówkę. Ja znalazłem wtedy rekordową ilość, pamiętam dokładnie osiemdziesiąt dwa grzyby, które później z dumą nawlekałem z Justyną na nitki do suszenia.
Na Boże Narodzenie muszą być grzyby i to osobiście nazbierane, nie kupione.
Las.
To pojęcie kojarzy mi się z samymi przyjemnymi obrazami. Pierwszy raz byłem w lesie z dziećmi i panią przedszkolanką. Pani Joanna. Pamiętam ją jeszcze bardzo dobrze. W pierwszych klasach podstawówki wysyłałem jej kartki na święta.
Był piękny jesienny poranek, kiedy mam odprowadziła mnie do przedszkola. Na dworze pachniało dymem z działek i porządkami. Kiedy po godzinie pani nakazała ubierać się, wszyscy wiedzieli, że nadszedł upragniony moment wyjścia do lasu. Co za ironia, przed przedszkole zajechał autobus, który miał nas zawieźć do lasu. Wycieczka autobusem zawsze wprawia przedszkolaków i uczniów wszystkich szkół w stan tajemniczego podniecenia. Wszyscy już wyobrażają sobie, że będą uczestniczyć w niecodziennym wydarzeniu.
Święto?
Coś w tym jest.
Autobus kojarzył mi się ze świętem i przygodą.
Jechaliśmy bardzo krótko. Kiedy wypadliśmy z autobusu, banda rozwrzeszczanych dzieciaków z zaspanymi oczyma, przytłoczyła nas cisza. Nie ma takiej ciszy w mieście. Czasami, wieczorem, gdy miasto kładzie się do snu, panuje cisza, ale jest to odmiana prawdziwej ciszy. Cisza w mieście oznacza oczekiwanie następnego dnia, przerwę w hałasie. W lesie jest inaczej.
Z zadartymi nosami i rumianymi pełnymi policzkami staliśmy tam patrząc na wysokie konary drzew. Jeszcze nigdy dotąd większość nie zetknęła się oko w oko z naturą. A widok był cudowny.
Światło słoneczne przebijało się przez gęste konary drzew różnymi kolorami. Było raz żółte, to znów brązowe i czerwieniło się czerwienią liści mających niedługo zaścielić ziemię. Pod nogami rozciągała się przestrzeń wypełniona już opadłymi liśćmi, ale gdzieniegdzie widać było zielony mech. W odległości kilkunastu metrów zaczynał się teren porośnięty pożółkłą wysoką paprocią, a przed kołami autobusu rosły krzaczki jagód, które jeszcze niedawno zapełniały las owocami.
Pani ostrzegła, aby nikt nie oddalał się od niej. Ustawiła nas w szeregu i policzyła. Następnie pozwoliła się bawić, ale wszyscy stali jak zaczarowani. Las był dla nas wielką tajemnicą, którą każdy chciał zgłębić i pojąć. Atmosfera jakiegoś święta poznawania natury coraz bardziej rozkwitała w nas samych, napawała nas energią i chęcią działania, a jednak większość stała i patrzyła na drzewa, liście, krzaki jagód i paproci.
Wyglądaliśmy wtedy jak młode wilki po raz pierwszy wypuszczone z gniazda, obwąchujące każdy skrawek nieznanego świata.
Powoli zaczęliśmy krążyć wokół drzew.
Pani pozwoliła iść nieco dalej i w pewnym momencie zaczęło się. Wszystkie więzy puściły, my, chłopcy rzuciliśmy się na podbój nieznanego świata. Od czasu do czasu tylko trzeszczące gałęzie pod nogami i na konarach drzew ostrzegały jakby, że póki co jesteśmy tu gośćmi i nie znamy wszystkich tajemnic lasu. Bawiliśmy się w Indian i staraliśmy się delikatnie stąpać po ściółce leśnej.
To były chyba pierwsze chwile, kiedy zaczynaliśmy rozumieć różnice pomiędzy nami i dziewczynami. One były płochliwe i kluczyły nie opodal pani Joanny, my czasem biegaliśmy jak szaleni, a ten kto oddalił się na największą odległość od pani, stawał się bohaterem.
Od momentu pójścia do szkoły sytuacja zmieniła się, bynajmniej dla nas chłopaków. Zaczęły się obawy przed starszymi, na każdej przerwie trzeba było uważać, aby nie narazić się jakiemuś wyrostkowi i co dziwne, dziewczyny oddalały się od klasy i opiekunów częściej. My musieliśmy się mieć na baczności.
– Zaraz będziemy na miejscu- tata uśmiecha się do nas, Justyna ma zamknięte oczy.
Zawsze tata mówi to zdanie w momencie, gdy zbliżamy się do granic kilkutysięcznego miasteczka, w którym niegdyś mieszkał. Ma ono pewną charakterystyczną cechę, która powoduje, iż nie jest potrzebna zapowiedź podobna do przed chwilą wypowiedzianej. Otóż miasto to słynie z jednej z nielicznych w kraju fabryk drożdży. Z daleka widać sterczący ponad dachami komin. Wjeżdżając od zachodniej strony czuć te drożdże w powietrzu.
Śmierdzi.
Czasami bardzo śmierdzi, a w lecie przed burzą koszmarnie.
Tata kiedyś tłumaczył, że mieszkańcy nie czują tak tego zapachu, ponadto akurat niedaleko fabryki rozciągają się stawy oczyszczalni ścieków wydające swój odór.
Nie wypowiadałem się nigdy na ten temat, bo nie chciałem drażnić taty, ale wydaje mi się, iż zapachy te mogą mieć wpływ na poziom zdrowotności mieszkańców miasta tym bardziej, że miasto rodzinne taty leży w dolinie. Może będę miał czas kiedyś zająć się tą sprawą.
Znam tu prawie wszystkie ulice i mam swoich kolegów i koleżanki. Przyjeżdżamy do babci na wakacje i święta, a często babcia z dziadkiem odwiedzają nas.
Tata zatrzymuje samochód przed bramą domku babci.
Pierwsza jak zwykle wita nas Aza, owczarek niemiecki o pięknej sierści. Skacze na mnie i o mały włos nie przewróci z radości. Znamy ją od szczeniaka. To był prezent od nas dla babci i dziadka. Tata bardzo martwił się o bezpieczeństwo swoich rodziców.
W progu czeka na nas dziadek. Uśmiechamy się do siebie. Uwielbiam tu przyjeżdżać.
– Jak podróż?- Pytanie do taty i mamy.
– Nie było dużego ruchu, gdzie mama?
Tata ledwo co zdjął buty i już pędzi na górę do sypialni babci. Ma ze sobą lekarstwa. Dolegliwości babci opisał mu dziadek telefonicznie. Z tego co wiem, wysoka gorączka ni stąd ni zowąd, ostre zaczerwienienie prawej nogi i bolesna opuchlizna.
Od kilku lat dziadek i babcia cierpią na nadciśnienie. Dziadek miał zawał z tego powodu. Do tej pory nie udało się ustalić przyczyn tak wysokiego ciśnienia. Tata wysyłał dziadka na różne badania począwszy od układu trawiennego, skończywszy na oddechowym, ale nawet w specjalistycznym szpitalu lekarze nie potrafili odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ciśnienie tak monstrualnie rośnie. Dziadek na to wszystko przymyka oczy. Jest dzielny i pociesza babcię mówiąc, że jeżeli dostanie wylewu, to wreszcie będzie mogła oglądać do woli telewizję.
Telewizja. Dziadek jest przeciwnikiem telemanii, babcia natomiast twierdzi, iż wszystko co jej pozostało w życiu, to trochę przyjemności z oglądania telewizji. Dopiero dwa lata temu babcia odeszła na emeryturę, była polonistką w liceum.
Dziadek już pięć lat siedzi w domu i wcale mu to nie odpowiada.
– Była praca, było zajęcie, nie było chorób. A teraz gdy człowiek chce sobie odpocząć i spokojnie poleniuchować, nagle wszelkie choroby zlatują się jak osy- skwitował kiedyś.
Miał bardzo odpowiedzialną pracę, był dyrektorem zakładu opieki zdrowotnej, wcześniej dyrektorem spółdzielni mieszkaniowej. Kiedy przyjeżdżaliśmy na wakacje, niewiele się z nim widzieliśmy. Był wciąż w pracy, aż kiedyś babcia zrobiła mu wymówkę. Wziął potem dwa tygodnie urlopu i razem wyjechaliśmy nad jezioro do ośrodka wczasowego. Wspaniały wyjazd. Okazało się wtedy między innymi, że dziadek jest miłośnikiem moczenia kija, to znaczy wędkowania, którego to zamiłowania wcześniej nie dostrzegał. Ale przede wszystkim dziadek był wspaniałym słuchaczem i towarzyszem zabaw. Natomiast babcia jest skarbnicą wszelkiej mądrości i najlepszym gawędziarzem, zna setki bajek.
Czuć w domu zapach gotowanego obiadu. Dziadek rozpoczął, a teraz mam przejęła kontrolę nad kuchnią i gotuje. Wchodzimy z Justyną do kuchni, królestwa babci, ale nikt się nie odzywa.
Czekamy na tatę, na diagnozę.
Wreszcie słychać go na schodach, odruchowo przechodzimy wszyscy do salonu, gdzie siedzi dziadek.
– Muszę wyskoczyć do apteki, mama czuje się lepiej, ale martwi mnie zbyt wolno obniżająca się gorączka. Najprawdopodobniej to zapalenie żył.
– Skąd to się wzięło?- Mam ma zakasane rękawy i fartuszek.
– Trudno powiedzieć- tata już przy wyjściu.
– Możemy iść na górę, tato?- Prawie woła do niego Justyna.
Nie zatrzymał się, nie odpowiedział, tylko nastawił zamkniętą pięść z kciukiem postawionym do góry. Więc pędzimy przywitać się z babcią.
– Dzień dobry- rzucamy się sobie w objęcia.
– Jak wy wyrośliście, moje maleństwa, jak wypięknialiście.
– Babciu, ty znowu swoje, już nie jesteśmy dziećmi- protestuje Justyna.
Ja nie, ja się cieszę, że babcia tak mówi, wcale mnie to nie drażni.
– Czyżbyś wyszła już za mąż?
– Skądże- Justyna w śmiech.
– Dla mnie zawsze będziecie malutkimi wnukami.
– Jakie dzieci, Robert ma już dziewczynę- to ci papla.
Babcia zerknęła na mnie spod oka.
– No, jak ma na imię ta wybranka?
Czuję jak cały czerwienieję, od stóp do głów, ale jakoś nie wstydzę się babci w takim stopniu jak rodziców.
– Karolina.
Babcia milczy.
– Znam piosenkę o Karolinie.
– Ja też!- Wpada jej w słowo moja piękna siostrzyczka.
I już śpiewają: „Poszła Karolina do Gogolina”…
Ale mają ubaw. Zaraz będą mnie nazywać Karliczkiem. Babcia jednak przytula mi głowę, lubię jak to robi.
– No już nie gniewaj się. A ładna.
– Piękna- wtrąca rozbawiona Justyna a ja tylko kiwam głową.
– No to gratuluję, daj niech cię pocałuję w czoło.
Siedzę w fotelu. Cała rodzina po obiedzie przy herbacie i cieście, które mama wczoraj upiekła.
Boże jak tu cicho, jak spokojnie.
Babcia ma mnie za dziecko, dla dziadka też jestem dzieckiem.
Chciałbym być dzieckiem.
Tam, za oknem inny świat, wszystko tak pędzi do przodu, tyle zajęć i problemów. A tutaj u babci taki spokój.
– Co jest Robert, źle się czujesz?- Tata schylił się nade mną.
– Dobrze, dlaczego?
– Bardzo zbladłeś.
– E, to nic, to ta cisza tak mnie nastraja.
Tęsknię za Karoliną.