Rozdział 1
To był ten dzień, odpowiedni czas i pora, aby wypuścić w przestrzeń OKO2. Młodszy brat OKO1 był dronem najnowszej generacji, nad którym Martin Morawski ślęczał dniami i nocami przez trzy lata, notując wspaniałe osiągnięcia. Skonstruował kilka udogodnień, zwiększając zasięg i moc nośną. Napisał własne oprogramowanie sterujące, aplikację na smartfony i opatentował je. Wygrał trzy konkursy dronów w Europie i stał się uznanym specjalistą w tej dziedzinie. Założył spółkę „Bukovski Care Systems”, wykorzystując nazwisko rodowe matki i zaczął produkcję sprzętu nadzorującego ochronę wielkich zakładów przemysłowych, lotnisk i osiedli mieszkaniowych. Zdołał zebrać poważnych inwestorów wierzących w perspektywy rozwoju rynku dronów. Zatrudnił menedżera pasjonata i powierzył mu swoją firmę, ponieważ drony nie były jedyną pasją jego życia. Sprzedał kilka rozwiązań i patenty światowemu gigantowi produkującemu zabawki, a także wygrał kilka przetargów za granicą. W ten sposób uniezależnił się finansowo, stając się jako dwudziestolatek jednym z najbogatszych doktorantów fizyki i informatyki w kraju.
Wjechał do lasu polną drogą swoim srebrnym dostawczym Berlingo. W tylnej części z zaciemnionymi szybami zrobił stację dokującą dla OKO2 – drona, którego wciąż ulepszał. Czasami śmiał się, że przypominał budową kubeł na śmieci z doczepionymi czterema nogami – prętami w kształcie kijów do hokeja na trawie. W podłodze auta były specjalne zaczepy umożliwiające unieruchomienia go podczas transportu. Serce urządzenia stanowił czterordzeniowy procesor graficzny. Jego zadanie to przekazywanie obrazu z trzech kamer pokładowych, z których dwie nagrywały obraz, znajdując się w odległości do trzech kilometrów od obserwowanego obiektu. Dzięki opatentowanej technologii OKO2 mógł przez dwie godziny wisieć nad ziemią, ignorując grawitację i bez ograniczeń nadawać sygnał. OKO1 musiał krążyć, miał słabsze baterie, ale zarabiał na siebie wypożyczany stacjom telewizyjnym, policji i wojsku.
OKO2 startował i lądował pionowo przez rozsunięty szyberdach wykonany wg projektu i na zamówienie Martina. Dzięki wmontowanemu GPS potrafił wywiązywać się z zadań głównie obserwacyjnych wskazanych przez programistę. Współpracował z oprogramowaniem umieszczonym na laptopie lub przenośnej konsoli, a także w telefonie. Operator siedzący w pokoju wiele kilometrów od drona z powodzeniem mógłby nim sterować poprzez satelity komunikacyjne oczywiście pod warunkiem, że ktoś zawiezie OKO2 w pobliże centrum akcji. Sam nie oddaliłby się od miejsca startu dalej niż na około 30 kilometrów, wliczając w to drogę powrotną.
Martin wysiadł z dostawczaka, przeszedł na tył i otworzył drzwi. Sięgnął do wewnątrz, aby użyć przełącznika OKO2 ukrytego pod dolną osłoną drona. Wyciągnął składany rower i zestawił go na ziemię, a następnie dwoma ruchami rozłożył i skręcił jednoślad.
Zamknął drzwi auta i wcisnął pilota. System bezpieczeństwa odpowiedział mu rutynowym mrugnięciem świateł awaryjnych. Oprócz fabrycznego immobilizera miał wbudowane trzy kamerki cichego alarmu. Specjalna aplikacja, którą napisał i sprzedawał Martin, informowała go o wszelkich ruchach wokół pojazdu. Komunikat o niebezpieczeństwie w przestrzeni auta Martin dostawał natychmiast na smartfona. Mógł różnie zareagować, bo do wyboru przygotował kilka opcji. Aplikacja udostępniała możliwość włączenia podglądu kamer na wyświetlaczu telefonu lub laptopie, wezwania policję kliknięciem komunikatu zagrożenia z podaniem miejsca zdarzenia, miał też zestaw odstraszaczy gryzoni, kotów i psów atakujących opony auta – od przeraźliwych dźwięków, przez huki aż po smrodliwe zapachy wypuszczane ze specjalnej poduszki schowanej pod podłogą dostawczaka. Dopiero tak zabezpieczone auto mógł zostawić na dowolnym parkingu, a także na obcym terenie.
Wsiadł na rower i polną dróżką zmierzał na wschód, zerkając na zegarek. Miał piętnaście minut, aby dotrzeć do celu.
Gdy ze ścieżki przejechał na twardy grunt i ubite ślady traktora, przyśpieszył. Rozpędzał się i zwalniał, jakby chciał rozgrzać mięśnie nóg. W pewnym momencie zatrzymał się i zeskoczył z roweru. Oparł go na nóżce i padł na ziemię. Zaczął robić pompki i głośno czerpać powietrze do płuc. Wstawał, biegał w miejscu coraz szybciej, aby potem znów opaść i robić serię pompek. Stawał na drodze i skakał wszerz jak najdalej.
Nie było widać po nim zmęczenia. Twarz nabierała kolorów i podczas trzeciej serii już cały sapał, jęczał, ale taki miał plan. Wsiadł na rower, rozpędził się i po przejechaniu stu metrów znów zsiadł, padając na trawę i seriami powtarzając te same ćwiczenia co wcześniej.
Zatrzymał się przy granicy lasku, z którego wyjeżdżał. Widział ogromną zieloną przestrzeń. Była to rozległa polana zajmując kilka hektarów porośniętych dzikimi chaszczami, młodnikiem i w wielu miejscach żółtymi dywanami jaskra. W odległości kilkudziesięciu metrów od niego stały dwie grupy ludzi. Wsiadł ponownie na rower i kręcąc nogami, wyjął z kieszeni spodni smartfona. Uruchomił go i kliknął w aplikację OKO2. Schował telefon i koncentrował się na drodze.
Gwar zebranych na polanie ludzi narastał. Martin zatrzymał się obok grupy z biało niebieskimi szalikami i napisem „NIEBIESCY”. Oparł rower na nóżce i w milczeniu zaczął witać się z kolegami.
Klub rywalizujących z nimi kibiców nosił dumną nazwę „BASTION”. Sugerowała ona, że są to ludzie nie do pokonania i rzeczywiście bywało tak przez lata. W ostatnich ustawkach mieli mniej szczęścia, a to za sprawą szefa „NIEBIESKICH” Waldiego. Gromił on swoją siłą fizyczną i wzrostem rywali podczas pojedynków solowych. Jeden wspaniały zawodnik nie mógł zawalczyć o zwycięstwo całego zespołu. Póki co więc w czterech ustawkach był remis, dwa do dwóch.
Kibice „BASTIONU” i „NIEBIESKICH” stali naprzeciwko siebie gotowi do walki. Wszyscy wygoleni na krótko, półnadzy patrzyli na rywali, robiąc groźne miny. Rozbierali się do pasa, aby nie zniszczyć koszulek z ważnymi dla kibiców nadrukami. Każdy z walczących musiał mieć na ciele kolory klubu, aby nie został pomylony i w całym zamieszaniu nie oberwał od kolegów. Jedni zatem zakładali chusty, szaliki a inni mieli wymalowane barwy na tułowiu, policzkach lub głowie.
Wyglądali jak wojownicy z dawnych opowieści historycznych. Należeli do fanów drużyn piłkarskich tego samego wielkiego miasta, lecz od lat rywalizowali ze sobą. Członkowie „BASTIONU” mieli drużynę w niższej lidze i pragnęli jej awansu. Niestety, ich klubu nie było stać na zakup gwiazd, więc musieli zadowolić się drugim miejscem co do popularności. Nie mogli się z tym pogodzić, dążąc wciąż do konfrontacji z kibicami zespołu ekstraklasy. Z kolei „NIEBIESCY” kibicowali drużynie ekstraklasy i mogli liczyć na większe wsparcie finansowe, zainteresowanie władz drużyny.
Pomimo iż drużyny dzieliła jedna klasa rozgrywkowa, kibice spotykali się na ustawkach za miastem, aby „wyjaśnić sobie”, który klub jest lepszy? Szczególnie z naciskiem parli do spotkań na pięści kibice „BASTIONU”. Gdy jednak na ich terenie pojawiali się kibice spoza miasta i arogancko obrażali wszystkich w drodze na stadion, wypinali się na nich podczas meczy, oba kluby kibiców potrafili się jednoczyć. Wystarczył jeden esemes, aby „BASTION” stawał ramię w ramię z „NIEBIESKIMI” przeciwko pyszałkom spoza miasta.
Podczas ustawek obowiązywały proste zasady. Należało walczyć, używając tylko rąk i nóg. Leżącego uznawano za pokonanego. Początek oraz koniec potyczki ogłaszał obecny sędzia, który był arbitrem mającym ostatnie zdanie. Niedotrzymanie warunków groziło przejęciem kaucji, którą oba zespoły wnosiły do sędziego przed walką – takie wpisowe. Zwycięzca zabierał kaucję w całości.
Martin zdjął koszulkę, odsłaniając wyrzeźbioną muskulaturę. Włożył do ust ochraniacz na zęby a nad lewy biceps chustę z barwami klubu, zwijając ją w rulonik i zawiązując na małą kokardkę. Był gotowy do bitwy.
Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3