Rozdział 2
Martin Morawski przyszedł przed trzema laty do klubu kibica po jednym ze sparingów juniorskich. Dowiedział się wówczas, że z powodu braku pełnoletniości zostanie tylko sympatykiem. Nie mógł chodzić do sektora klubowego razem z chłopakami podczas meczów Ekstraklasy, ale wolno mu było z nimi trenować, działać w wolontariacie i nosić barwy klubu. Niewysoki i cherlawy dostał od sponsorów drużyny karnet na kilka godzin zajęć na siłowni ze wskazaniem, że są obowiązkowe. W tym czasie każdą swoją odpowiedź kończył stwierdzeniem: „Tak, proszę pana”, „Rozumiem, proszę pana”, zwracając się do wszystkich, nawet do chłopców w swoim wieku. Podczas trzeciego treningu Waldi w obecności starszyzny klubowej zażartował, że takiego grzecznego chłopca jeszcze nie mieli w swoim składzie.
– Grzeczny chłopiec! Grzeczny chłopiec! – Zawołało kilka głosów chórem.
Jakiś czas potem szef klubu „NIEBIESKICH” Waldi – Waldemar Kownacki wręczył mu czapkę z daszkiem, na której widniało logo klubu a z tyłu duże inicjały: „GC”, wyjaśniając: „Grzeczny Chłopiec”. Martin niemal rozpłakał się ze szczęścia.
Podczas rozmów z młokosem okazało się, że szesnastolatek przybył do wielkiego miasta na studia. Miał genialny umysł ścisły i nudził się w szkole średniej. Zdał maturę eksternistycznie w kuratorium i następnie został najmłodszym studentem politechniki. Mieszkał w internacie z rówieśnikami pod nadzorem wychowawców szkoły średniej, ale miał indywidualny tok studiów. Jego zainteresowania fizyką i informatyką imponowały Waldiemu. Gdy okazało się, iż Martina nie stać na dalsze treningi, zafundował mu półroczny karnet i zaczął traktować go jak młodszego brata. Każde pytanie o rodziców i rodzinę chłopak zbywał milczeniem albo stwierdzeniem: „Nie mam”. Waldi nie drążył więc tego tematu.
Zapał, z jakim Grzeczny Chłopiec ćwiczył, przerastał najśmielsze oczekiwania. Po dwóch miesiącach treningów nagle zaczął rosnąć i przybierać masę mięśniową. Waldi opiekował się nim i dokarmiał, ponieważ młodzieniec chodził wiecznie głodny.
Rok po wstąpieniu do klubu okazało się, że Martin nie tylko intensywnie ćwiczył na siłowni, ale tak samo traktował naukę i pracę nad projektem dotyczącym dronów. Dzięki opiece swojego profesora opatentował dwa wynalazki.
Gdy otrzymał dowód osobisty, kilka dni później wstąpił do klubu, aby się zapisać i zdobyć upragnioną legitymację, a następnie tego samego dnia założył firmę zajmującą się systemami ochrony, o których ponoć wiedział wszystko. Na urodziny Waldiego kupił mu najnowszy model smartfona uznanej marki, co oznaczało, że Grzeczny Chłopiec zaczął zarabiać poważne pieniądze.
Klub był czymś więcej niż zwykłą organizacją, rodzajem braterstwa obowiązującego przez cały czas niezależnie od miejsca pracy, szkoły, uczelni czy zamieszkania. Młodzi mężczyźni rozpoznawali się po barwach klubu i czuli się towarzyszami doli. O taką atmosferę dbali starsi kibice i przekazywali ją młodzieży. Ci z kolei potrzebowali świadomości przynależności do większej organizacji i wsparcia. Udział w meczach spajał ich, ale treningi i ustawki dawały silne poczucie więzi. Wiedzieli, że mogą na siebie liczyć. Oprócz różnych chwytów judo, karate, boksu uczyli się udzielania pierwszej pomocy i troski o siebie. Mimo iż traktowali „NIEBIESKICH” jak wielką przygodę, to surowo przestrzegali zasad, podległości, wojskowego wręcz porządku i oddania sprawom klubu.
Zaangażowanie w pracy nad sobą i swoimi zainteresowaniami Martina wyglądały jak jakiś wyścig z niewidzialnym przeciwnikiem. Wydawało się, iż młodzieniec miał wszystko pod kontrolą, przemyślane i wytyczone cele, przeliczone minuty, sekundy życia, zaplanowane do wykonania zadania. Sprawiał wrażenie, jakby dokądś się śpieszył i nie miał na nic czasu, nawet na spontaniczny śmiech. Z uczelni i znad książek uciekał na siłownię, stamtąd do swojego drona i tak wciąż pędził, nie zatrzymując się na chwilę. Efektem wysiłków były sukcesy naukowe, materialne, a także sportowe, o ile prace nad sobą w klubie kibica można nazwać sportem. Nie było dnia bez siłowni i treningów sztuk walki. Cherlawy i niepewny siebie młokos stał się po latach wyrośniętym i bardzo dobrze zbudowanym młodzieńcem, zmężniał i stał się odważny.
Na spotkaniu z szefem „NIEBIESKICH” Waldi zgodził się z prośbą Martina, aby ten mógł stanąć do swojego pierwszego pojedynku na polanie. Aprobata wynikała z przyjętych norm. Ochotnik musiał spełniać kilka kryteriów. Nie mógł to być świeżak, zawodnik z ulicy, ale członek klubu kibica od co najmniej roku. Musiał chodzić na siłownię i wspólnie z innymi trenować walki wręcz – chociażby zwykłe szarpaniny i mordobicia, bo tak czasami wyglądały treningi na wynajętej sali. Szczególnie ważna była nauka obrony i uników, a także padów na ziemię, aby nie wylądować po pierwszym lepszym ciosie rywala na trawie. To mogło zniszczyć reputację klubu. Stający do pojedynku miał mieć potwierdzony udział w co najmniej pięciu ustawkach.
Z grupy „BASTIONU” wyszedł przed szereg ktoś z zarządu.
– Ej tam! – Krzyknął, aby skupić na sobie uwagę. – Ktoś z was wychodzi na pojedynek do solówek! Czekamy na zaproszenie!
Martin natychmiast wystąpił na środek polany przed tłum swoich kompanów z klubu „NIEBIESKICH”.
Zauważył to sędzia i skierował do niego pytanie.
– Podnieś rękę, z iloma chcesz walczyć?!
Obecni na polanie zobaczyli prawe ramię z zaciśniętą pięścią nad głową śmiałka. Oznaczało to, że był gotowy bić się z każdym. W szeregach „NIEBIESKICH” dał się słyszeć szmer dumy i zadowolenia. Większość znała Martina z poprzednich ustawek. Uznawali go za przyjaciela Waldiego i drugiego najważniejszego wojownika. Jeszcze z nikim nie przegrał, ale zwarcie to nie pojedynek. „BASTION” mógł wybrać i pewnie delegował najlepszego z najlepszych lub kilku.
Wyzywający na pojedynek mógł walczyć maksymalnie z pięcioma zawodnikami. Jeśli ich pokona, powalając na ziemię, wygrywa kaucję i obie drużyny rozchodzą się. Oczywiście po rywalizacji solo grupy kibiców mogą walczyć mimo wszystko, ale pieniądze i tak zostają po stronie zwycięzcy pojedynku. Dlatego tak ważne było, aby stawali do niego najmocniejsi.
Sędzia kiwnął przytakująco i chwilę później na polanie pojawił się pierwszy rywal Martina . Znali się z wcześniejszych ustawek.
Kilometr na północ OKO2 już wisiał nad ziemią i przekazywał strumień obrazu na twardy dysk w chmurze. Przy pasku Martin miał dodatkowe dwie kamery w kształcie cekinów transmitujące obraz z pola walki i kalibrator wysyłający sygnał do drona, aby koncentrować jego pole skupienia na Martinie. Jakość nagrania filmu miała pozwolić na dowolne zbliżenia, powiększenia i zdjęcia najmniejszych szczegółów. Kierunkowy i bardzo czuły mikrofon potrafił wyłapać szum skrzydeł motyla. Grzeczny Chłopiec chciał mieć udokumentowane swoje walki do analizy i wyciągania wniosków. Na punkcie nagrywania miał bzika. Najchętniej rejestrowałby całe swoje życie, jakby bał się zarzutów, że tracił czas na leniwą wegetację. Utrzymywał to w głębokiej tajemnicy.
Podczas ustawki obowiązywał całkowity zakaz prywatnego kamerowania telefonem czy robienia zdjęć, publikowania tego typu materiału w sieci. Władze obu klubów wysyłały tam jednak swoich kamerzystów, aby w razie czego mieć dowody, że na przykład nikt nie był zmuszany do bójki. Nikt nikomu nie kazał biec i tłuc się po mordach, każdy robił to, podejmując samodzielnie decyzję. W razie problemów i oskarżeń klubu materiał filmowy był dowodem.
Ogolony na łyso przeciwnik podszedł blisko Martina i z impetem kopnął powietrze prawą nogą. Martin opadł na trawę i podciął mu drugą nogą, na której stał. Przeciwnik runął na plecy dość nieszczęśliwie, tracąc oddech i zwijając się w kłębek. Dusił się i wszyscy znali to uczucie. Nie można było mu pomóc, tylko odpuszczenie skurczy mięśni ratowało wojownika w takich momentach. Stracił ochotę do walki. Za długo leżał na trawie, został więc wyliczony przez sędziego.
Rozległy się brawa ze strony klubu „NIEBIESKICH” i jęk zawodu rywali z „BASTIONU”. Martin podniósł do góry dłoń z wyciągniętymi dwoma palcami. Sędzia potwierdził tym razem wyzwanie na pole bitwy dwóch rywali.
Zaatakowali Martina z boków, ale był na to przygotowany i szybkimi ruchami powalił obu na ziemię, czym wprawił w osłupienie zebranych. Celował w sploty słoneczne i dwa ciosy przesądziły, aby wojownicy skuleni zalegli na trawie pierwszy kopnięty, drugi uderzony prawym prostym. Następnie skoncentrowany i bardzo skupiony na walce Martin podniósł do góry trzy palce i z obozu rywali wypadło na pole bitwy trzech największych osiłków prowadzonych do boju przez samego szefa klubu, który jak do tej pory zawsze wygrywał pojedynki. Z Martinem jeszcze nigdy się nie mierzyli.
Grzeczny Chłopiec nie czekał, ale wybiegł przeciwnikom na spotkanie. Wpadł w nich jak kula śnieżna, powalając kopnięciem najgroźniejszego, szefa Bogdana. Gdy opadał na ziemię wraz z nim, usłyszał chrzęst łamanych kości. Miał w sobie tyle adrenaliny, że nie czuł żadnego bólu. Szybko podniósł się z trawy i sprawdził stan obu nóg, którymi atakował i podpierał się. Nie zauważył niczego podejrzanego, więc zrywając się do kolejnych wyćwiczonych ciosów, kopnął w twarz jednego, a następnie drugiego rywala. Stali tak krótko oszołomieni, gdy pogromca jednego łokciem, drugiego pięścią trafiał kolejno w miękkie brzuchy. Chwilę później obaj leżeli pokonani na trawie.
Sędzia odczekał parę minut, a gdy żaden z trójki leżących nie dawał znaku ochoty do pojedynku, odgwizdał koniec pojedynku.
Martin odwrócił się do bijących mu brawa kolegów i czekał na decyzję. Pojedynek skończył się zwycięstwem, ale mógł być wezwany do dalszej części ustawki. Nawet chciał tego, czuł w sobie ogromną moc i determinację.
Trzech kibiców „BASTIONU” podbiegło do pokonanych. Cucili i pytali szefa o decyzję. Nadbiegli inni i wynieśli trójkę poza obszar bitwy.
Wrzawa ucichła.
Sędzia podszedł do Martina, przekazując kaucję i jednocześnie wyłączając go z dalszej walki. Przyglądał się znakom wypływającym z szeregów pokonanych, którzy podnieśli do góry ramiona z zamkniętymi w pięści dłońmi. Oznaczało to, że chcą pomścić pokonanych i walczyć. Sędzia dał gwizdkiem znak, że zaraz się zacznie. Zagwizdał raz jeszcze.
Członkowie obu rywalizujących ze sobą klubów kibiców spotkali się na środku polany, każdy znajdując rywala dla siebie.
Rozpoczęła się regularna bijatyka, kopanina i młócenie powietrza kończynami. Działaniom tym przyglądał się Martin z sędzią. Za plecami kibiców „NIEBIESKICH” stał ogromny i cierpliwie spoglądający na tłum Waldi. Nie było rywala, który parłby do konfrontacji z szefem. Przeciwnicy rzadko kiedy docierali do niego, a on nie pchał się do bitki w pierwszym rzędzie. Taki był zwyczaj. Waldi reprezentował ich za to podczas pojedynków, gdy rywale wyzywali najlepszych. Stawał wiele razy i zazwyczaj wygrywał, wracając o własnych siłach do szeregów. Teraz patrzył na bitwę uważnie, w każdej chwili gotowy do ataku w miejscach, gdzie siły przeciwników zaczynały przeważać.
Bitwa była intensywna i krótka. Kibice obu klubów sprawiali wrażenie wygłodniałych wilków rzucających się na ofiarę. Każdy zadał po kilka ciosów i zależnie od szczęścia, wygrał lub przegrał, spoczywając na zielonej trawie wśród żółtych kwiatów jaskra. Niebieskie barwy klubu nie wyróżniały się aż tak wyraźnie. Po kilku chwilach sędzia ocenił, że spotkanie dobiegło końca. Zagwizdał więc trzy razy, dwa razy krótko i trzeci raz długo jakby sędziował mecz piłkarski. Rozpoczęło się tak zwane przegrupowanie, czyli gromadzenie się obu grup po przeciwnych stronach, diagnozowanie, przemywanie ran i pomoc koleżeńska. Nikt nie liczył stojących, czyli zwycięzców, ani też leżących, pobitych, gdyż o sukcesie grupy „NIEBIESKICH” zadecydował wygrany pojedynek.
W którymś momencie szef „NIEBIESKICH” skierował wzrok na Martina i ich spojrzenia spotkały się. Waldi pokazał mu dłoń z podniesionym do góry kciukiem. Oznaczało to szacunek i uznanie. Olbrzym rozrzucający kiedyś na macie judo swoich rywali, zastanawiał się, czy Grzeczny Chłopiec dałby mu radę?
– Jest cholernie szybki – powiedział sam do siebie.
Bardzo polubił Martina. Młodszy od niego o osiem lat i lżejszy o jakieś trzydzieści kilogramów doktorant fizyki wykonał ogromną robotę, zanim stanął do pierwszego pojedynku o ogromnej randze. Rozgromił wielkich zawodników, którzy na kolejnych ustawkach popisywali się niepospolitą sprawnością. Uważani za niepokonanych liderów, zostali złamani w kilka chwil na oczach tłumu. Tak rodzą się legendy.
– Martin, Martin!!!… – Waldi krzyknął w kierunku Grzecznego Chłopca i zaraz cała polana pobrzmiewała od skandowania imienia swojego bohatera.
– Martin! Martin! Martin!…
Zwycięzca podszedł do kolegów i dziękował za gratulacje. Przekazał Waldiemu kaucję a następnie wsiadł na rower, trzymając koszulkę w ręce i odjechał.
– Bądź u Żaka wieczorem! – Pożegnał go Waldi.
– Będę, będę! – Odpowiedział Martin, sięgając po telefon i jadąc w stronę lasku, za którym stał Berlingo.
Waldi patrzył za oddalającym się kolegą. Był przyzwyczajony do tego widoku. Grzeczny Chłopiec po każdej ustawce jechał samotnie w swoją stronę. Nie wnikał, dlaczego tak się działo i nie wypytywał. Przez ostatnie lata obserwował działania na siłowni, na meczach i ustawkach Martina. Nikt poza nim aż tak nie angażował się w pracę nad sobą. Czasami prosił go, aby zwolnił tempo, odpoczął chwilę, ale GC go nie słuchał. Mruczał tylko coś o wielkich zaległościach i wyrównaniu poziomu.
Dumny z przebiegu ustawki szef, patrząc na pojedynek Martina, wyczuwał, że Grzeczny Chłopiec jest na innym placu boju i walczy z kimś innym. „NIEBIESCY” to dla niego tylko trening przed spotkaniem z prawdziwym wrogiem. Waldi nie miał pojęcia, kto lub co to jest, ale chciał usłyszeć kiedyś od Martina dobrą nowinę o zwycięstwie.
Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3