rozdział 4 – Pączek i Pigi
Idę szkolnym korytarzem. Przede mną znajoma sylwetka mojej ukochanej Karoliny. Obejrzała się za siebie.
Przystanęła.
– Idziesz do kawiarenki?
– Chyba, to znaczy tak- zatkało mnie, bo szedłem sobie bez konkretnego celu. Więc skłamałem, aby tylko iść z nią.
– Chcesz pączka?
– Nie, dziękuję.
– Stawiam ci pączka i musisz go zjeść.
Jaka ona piękna i odważna. Ja chyba nigdy bym jej nie zaproponował pączka.
Mięczak.
Czuję, jak na mojej twarzy pojawił się ten głupi wyraz, ta uśmiechnięta nienaturalnie gęba. Nawet nie mam odwagi spojrzeć na nią.
Inni na nas się gapią.
Boże, co też oni sobie pomyślą.
Ratunku.
Nie wymiękaj, nie teraz.
Zaproponuję jej też coś.
Nie potrafię.
– Dwa pączki i dwa napoje- słyszę jej głos i nie wiem, co się ze mną dzieje.
Siadam bezwiednie przy stoliku, przy którym i ona usiadła. Częstuję się pączkiem, ale jeżeli ona nie zacznie pierwsza coś mówić, nie odważę się.
Przecież nie jest aż tak źle, chyba mnie nie pożre?
– Jak ci się podobają stoliki?
– Co?- Zastrzeliła mnie tym pytaniem. I co ja mam teraz odpowiedzieć. – Stoliki?
– No tak, przecież jeszcze wczoraj nie było tu ani jednego.
– Cześć braciszku!
Rozglądam się. To Justyna. Jest też w kawiarence. Siedzi przy stoliku obok z kilkoma kolegami i koleżankami. Robi do mnie jakieś porozumiewawcze spojrzenia.
Stać mnie tylko na uśmiech do niej.
– Są w porządku. Słuchaj Karolina, zjem tego pączka pod warunkiem, że innym razem ja stawiam.
I o to chodziło. Brawo.
– Jutro.
– Proszę?- Nie wyśmiała mnie. – Oczywiście, jutro.
Jest mi raz gorąco, raz dziwnie błogo i ten durny uśmiech na twarzy, ta uśmiechnięta gęba. Morda.
Ja nie chcę tej gęby!
– Będziesz na olimpiadzie z fizyki?
– Tak- nareszcie jakieś konkretne pytanie.
Czuję, jak całe napięcie rozchodzi się po kościach.
– Dasz tym razem innym szansę?
Zerknąłem spod oka na nią. Ona się do mnie uśmiecha. Odpowiadam jej uśmiechem.
– Powiedz jak ty to robisz, skąd tyle wiesz?
Spojrzałem na nią, jestem chyba cały czerwony.
Roześmialiśmy się razem, bo Karolina próbowała naśladować ton pytań naszej wychowawczyni.
Milczymy, chciałbym coś powiedzieć, ale co?
– Jeśli nie będziesz się śmiała, zdradzę ci mój sekret?
– Obiecuję- uśmiecha się.
– Chciałbym być pisarzem, nie fizykiem, chociaż fizyka przypomina mi mój pokój, wiem dobrze, co i gdzie w nim się znajduje.
– Ty piszesz?
– Próbuję tylko, ale w przyszłości…
– A może piszesz także wiersze, od tego się przecież zaczyna?
Wyczuwam w jej głosie zainteresowanie.
-Tak, właśnie kończę swój pierwszy tomik wierszy, który…
Miałem dokończyć zdanie, ale tuż nad naszymi uszami rozbębnił się dzwonek. To byłoby zbyt piękne, gdybym mógł wszystko jej powiedzieć.
Ale szło mi dobrze.
Idę za nią do klasy. Wszyscy już weszli. Karolina zatrzymuje się w progu.
– Komu zadedykujesz swój pierwszy tomik?
– To będzie prezent dla ciebie na urodziny za tydzień.
Nie wiem, skąd we mnie tyle odwagi. Wydukałem wszystko jednym tchem. Chcę iść do ławki, lecz mimo że nie podniosłem wzroku, widzę nadal stojącą w tym samym miejscu Karolinę.
-Robert, skąd wiesz, kiedy mam urodziny?- Zatrzymała mnie za ramię.
Po raz pierwszy popatrzyłem jej w oczy. Spotkało mnie czułe i skromne spojrzenie.
-Wiem.
Niby idę do domu, ale wcale nie wiem, co się ze mną dzieje. Świat jest taki piękny, a życie wspaniałym darem, jeżeli tylko doznajemy choć na chwilkę wzajemności. Może to złudzenie, ale bardzo miłe. Karolina darzy mnie uczuciem, to jest pewne, a raczej uznaję to za pewnik, jak Kopernik i inni badacze nauk. Musieli przyjąć jakieś pewniki, aby wysuwać kolejne hipotezy.
Na dworze jasno, jest pięknie. Jakie to określenie pospolite. Cudownie, nie, doskonale, ciapie trochę deszcz, skąd deszcz o tej porze roku, jest naprawdę znakomicie. Mało. Muszę się wysilić na inne określenie. Szałowo. Brednie, wcale nie jest szałowo tylko ślicznie. Nie, śliczna jest Karolina. Na dworze jest … Rozglądam się. Mówiąc prawdę na dworze jest przeciętnie, brzydko, nijako, beznadziejnie, zamiast śniegu deszcz, zamiast mrozu, ciepło, do życia budzą się rośliny zmylone pogodą. Ciekawe czy misie budzą się ze snu zimowego. Na dworze wszystko się pomieszało. Co za niewypał z tą pogodą. Zresztą może być, ani za zimno, ani za ciepło, akurat. Nie, sprzeciw, nie jest akurat, jest bez sensu. Na nogach mam zimowe buty, jestem ubrany w zimową kurtkę i jeszcze rękawiczki mam w kieszeni. A tu zimy ani śladu. Koszmar. Co będzie w lecie? Śnieg?
– Nawet mnie nie zauważył- słyszę Justynę.
Cała rodzina przy obiedzie. Tata jeszcze myje ręce, a mama nalewa zupę do talerzy.
Chyba o mnie mówią, bo patrzą się jakoś dziwnie.
– O co chodzi?
Justyna wyciąga z woreczka kromkę dietetycznego pieczywa. Ona nic innego nie je.
– Jak to, siedzisz sobie w kawiarence z dziewczyną i nic poza nią nie widzisz, nawet siostry nie poznajesz?
– Przecież odpowiedziałem ci cześć.
– No, wybaczam ci, wiem jak to jest być zakochanym.
Jestem cały czerwony. Tata zasiada do stołu i mierzy mnie poważnie wzrokiem.
Milczenie.
Nikt nic nie mówi, a ja czuję, że wszyscy czekają na jakieś moje wyjaśnienia.
– A, to coś nowego- tata patrzy na Justynę – wydawało mi się dość niedawno, że niewiele wiesz o uczuciach?
Niech żyje męska solidarność.
– No też coś, a w jaki sposób doszedłeś do takich wniosków?
Justyna nie daje w takich wypadkach za wygrane.
– Sądząc z liczby twoich adoratorów, córeczko, nie potrafisz jeszcze mówić o miłości, no bo przecież nie kochasz się we wszystkich twoich kolegach?
-To już nie można pochodzić sobie z kolegami, żeby zaraz kochać?
-Taka to z tobą dyskusja. Zaraz musisz stawać okoniem.
Śmiejemy się wszyscy.
-Robert różni się od ciebie akurat tym, że nie zwodzi wszystkich dziewczyn, ale skoro kocha jedną, to traktuje sprawy poważnie.
Spalam się ze wstydu! Jeszcze tego brakuje, aby zaczęli pytać o personalia mojej Karoliny.
Zapadnę się pod ziemię, jeżeli do tego dojdzie.
-A może chcecie wiedzieć, jak nazywa się ta wybranka?
Umieram…
Tato spogląda na mnie i widzi pewnie, co się dzieje.
– Lepiej zabierzmy się za jedzenie, każde za swój talerz.
– Dziękujmy Bogu za te dary i prośmy Go, aby utrwalał naszą wiarę.- Mama dzisiaj odmawia modlitwę.
Wybiegam z domu. Lecę do biblioteki.
Nie wiem, co by się stało, gdyby Justyna wypaplała nazwisko Karoliny. A z drugiej strony czy nie jest dziwne, że tak mnie ta cała sytuacja dotknęła. Prawdą jest, iż kocham Justynę. Nie, kocham Karolinę. Boże, co ze mnie za oferma. Siostrę kocham inaczej.
Mięczak.
Sytuacja jest taka: skoro kocham Karolinę i to jest prawda, to dlaczego wstydzę się przyznać, a podobne do dzisiejszej sytuacje doprowadzają mnie niemal do histerii?
To jak to właściwie jest?
Trzeba chłodu, trzeba aby mój umysł znowu przestawił się na zbliżone do racjonalnego myślenie.
-Ej, chcesz w łeb?!
To do mnie?
Odwracam się i widzę za sobą wielką dziewczynę. Znam ją z widzenia, to Bożena. Chłopaki nazywają ją Wieża lub Pigi, bo jest przerośnięta i mimo że ma mniej lat ode mnie, to jest o głowę wyższa, no i bardzo gruba.
Czego ona może chcieć ode mnie?
– Co tam masz w torbie?!- Niby pyta, ale właściwie żąda.
– A co to ciebie obchodzi?
Jeszcze nie zdążyłem dokończyć zdania, gdy zza bloku wyszło kilku chłopaków z tego osiedla. Bożena uśmiechnęła się pod nosem, kiedy ich zobaczyła.
Nieznajomi ale groźnie wyglądający chłopcy zbliżają się do mnie w przyspieszonym tempie.
Tylko nie wymiękajmy.
Łatwo powiedzieć.
Oni krążą już wokół mnie jak wilki wokół ofiary. Przysiągłbym, że mnie obwąchują.
Dwaj są równego ze mną wzrostu, dwaj niżsi. Nie jest tak źle. Nie mają przy sobie żadnych kijów lub czegoś podobnego.
– Co się tu kręcisz?!- Bezczelnie pyta najmniejszy z nich.
– A co to was obchodzi?- Wcale nie jestem odważny.
Roześmiali się.
– Jakbyś nie wiedział, to uświadamiam ci, że to nasze podwórko, cwaniaczku.
Pigi źle mnie oceniała.
– Po pierwsze nie jestem cwaniaczkiem, a po drugie to nie moja wina, że akurat przez wasze podwórko przechodzi droga do biblioteki.
Podczas gdy ja mówię, jeden z chłopaków szarpnął za moją torbę, w której znajduje się notes i kilka książek.
Szarpnąłem. Stanowczo nie pozwoliłem, aby wetknął tam nosa.
– Więc co masz w torbie?- Syknęła Bożena.
– Nie twoja sprawa!- Staram się być odważny, ale czuję, że łydki mi nieźle drżą. Och, gdyby tu był Kazio lub inny mój kolega z podwórka…
We dwóch mielibyśmy większe szanse?
Dwóch by nie zaczepili, banda.
A jednak wyrwał mi z ręki torbę.
– Oddawaj!- Jaki ja jestem bezradny. Niby krzyczę, ale w głębi serca bardzo się boję.
Próbuję odebrać torbę jednemu. Rzuca ją do kolegi.
– Ej, ty, startujesz do najmniejszego z nas, do mnie zastartuj?!
Złapał mnie za ramię i stara się je wykręcić. Wyszarpuję się.
– Do nikogo nie startuję, oddawajcie mi moją torbę i nie róbcie sobie żartów, bo wezwę policję!
Wybuchnęli głośno śmiechem.
Wielka dziewczyna zajrzała do torby, ale widocznie niczego dla siebie nie znalazła, bo rzuciła ją na trawnik.
– Nic tam nie ma- najnormalniej odwróciła się i poszła dalej.
Chłopcy jeszcze stoją nad torbą, do której boję się zbliżyć.
– O, jakiś notes!- Jeden z nich wyciągnął notes, a drugi chciał mu go zabrać.
– Biorę go, podoba mi się- orzeka jeden.
– To ja go znalazłem!
Boże, kłócą się o mój notes, a ja stoję bezradny jak małe dziecko. Niech ten ironiczny facet we mnie pokaże teraz, na co go stać!
Dam gnojkom wycisk.
Ale nie mam szans, ich jest czterech.
Tata mówi, że w takich wypadkach wystarczy głośniej krzyknąć i cała banda traci wiarę w siebie.
Ale ja się boję…
Nie powinienem, przecież też mam ręce.
Matko, przecież oni porwą notes, a tam są wiersze dla Karoliny…
Nie ma co, trzeba skoczyć na jednego z napastników. Trzeba ryzykować. W końcu nie jestem ze szkła, nie potłukę się.
W bibliotece robię podsumowanie, jest kartka i długopis.
Zapiszmy więc na kartce tak: kocham Karolinę.
I co z tego wynika? Po pierwsze nikt więcej o tym nie wie. Stop. Justyna wie. Albo jej się zdaje, że wie. A skąd taki wniosek?
Gęba! Wiem, zdradza mnie wyraz mojej twarzy, jak to mama kiedyś powiedziała, zakochani mają maślane oczy.
Właśnie.
Maślane oczy, głupkowaty uśmiech, niezdarność ruchowa i brak konstruktywnego patrzenia na świat, ślepota, to znaczy niedostrzeganie świata. Tak, Karolina przysłania mi cały świat. O, już widzę co by na to powiedzieli naukowcy. Miłość równa się banał. Jak to pogodzić z fizyką, matematyką, medycyną i w ogóle.
To chyba za trudne zadanie dla mnie.
Zaraz, było po pierwsze, więc musi być i po drugie.
Mówienie głośno o miłości do kogoś obcego wywołuje we mnie zamazywanie obrazu świata i też jakoś uwłacza mojej ukochanej. I mnie też uwłacza, bo czerwienię się i zawstydzam. Dlaczego tak jest? Dlaczego mówienie o miłości onieśmiela wszystkich, nawet tata czuł się nieco zażenowany tym wszystkim. Dlaczego?
Wydaje mi się, że tata i mama czują, iż w takich momentach przekraczają granicę mojej prywatności, czego nigdy do tej pory nie robili.
Tak, to jest chyba odpowiedź. Nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy o miłości pomiędzy ludźmi, chociaż doskonale wiemy czego jest początkiem. Silnego związku i rodziny, oczywiste. A jednak mówienie o niej peszy nas.
Pewnie jest też tak, że mowa o miłości w obecności rodziców powoduje, iż nagle budzi się w nich poczucie zazdrości o nas. Możliwe, iż ten temat sygnalizuje, że dorastamy, a to oznacza, iż przeobrażamy się w całkiem nowych ludzi?
Czy w wieku trzynastu lub czternastu lat można poważnie traktować miłość do kogoś, kto nam się bardzo, ale to bardzo podoba?
Zapisuję przy tym pytaniu zdecydowane tak. No pewnie, że jesteśmy za młodzi na zakładanie rodziny, ale przecież z miłością łatwiej żyć, mieć jakieś cele do realizowania i w ogóle łatwiej.
Niejednokrotnie czytam o miłości w książkach. Nie ma powieści bez miłosnych wątków. Zmieniają się epoki, przychodzą nowe pokolenia, ale miłość to stały temat książek. Więc jest ważna a może najważniejsza w życiu.
W każdym razie teraz dla mnie staje się bardzo istotna. Gdy tylko wychylam głowę spod książek, wszędzie widzę miłość, Karolinę.
Jaka ona śliczna. Jakie ma śliczne białe zęby i długie włosy, a jakie oczy, jaka mądra.
Inna sprawa, którą muszę wypunktować, to oczywiście niedawne zajście. Okazało się, że wcale nie jestem taki mięczak, bo ostatecznie wskoczyłem między tych chłopaków i wyrwałem im moje książki, ale przede wszystkim notes z wierszami dla Karoliny.
Wniosek pierwszy: stać mnie na odważne posunięcia, wniosek drugi: tata miał rację.
To musiało być widowisko, kiedy wyjąc jak stado lwów, nie jak pojedynczy lew, wpadłem na nich.
Widzę ich nieprzytomne ze strachu spojrzenia. Pewnie myśleli, że będę ich bił, ale wcale tak się nie stało. Wyrwałem torbę i notes, potem odwróciłem się do nich tyłem i odszedłem. No, nieco szybszym niż zwykle krokiem, ale odszedłem, nie biegłem. Stali skonsternowani, no bo przecież na swoim terenie doznali porażki.
Jakie to wszystko jednak płytkie. Staliśmy naprzeciwko siebie jak jakieś zwierzaki wzajemnie obwąchujące się nim zaczną się gryźć. W przypadku zwierząt to walka o życie, terytoria łowieckie i pokarm, więc nie są to przelewki. W naszym wykonaniu to jednak paranoja. Przecież rodzice nas utrzymują i dają jeść, a nasze zadanie to jedynie nauka. Nic więcej.
Wniosek trzeci: ludzie muszą zaznaczać swoje terytoria, ale nie w sensie zwierzęcych polowań, tylko w sensie ważności. No bo przecież jak by to wyglądało, gdybym przeszedł przez ich podwórko bezpiecznie i przez nikogo nie zaczepiony. Niebo by się zawaliło lub nastąpiłaby katastrofa ekologiczna.
No i proszę co to wychodzi. Ni mniej ni więcej tylko tyle, że jednak jesteśmy istotami prymitywnymi.
Zaraz, bo pogubiłem się nieco.
Więc dziewczyny z tego wyłączam. Nie widziałem nigdy, aby zaczepiały się na ulicy, one jednak walczą ze sobą w inny sposób. Trzeba by się im było lepiej przyjrzeć.
Ależ nie, nie można ich wyłączyć! Eureka, jakie to proste! Mężczyźni są zaprogramowani na bycie myśliwymi, wiecznie polujemy przecież. No ale mali chłopcy nie muszą polować. Coś mi tutaj nie pasuje. Rzadko kiedy widzę starszych chłopaków i dorosłych mężczyzn, aby się bili lub zaczepiali na ulicy, żeby zaznaczali gromkim głosem swoje żądania pod adresem innych.
Wniosek czwarty: muszę jeszcze trochę się poprzyglądać prawom panującym pomiędzy ludźmi. Nie mam odpowiedzi na wszystkie problemy. Zasadniczo interesuje mnie odpowiedź na pytanie, dlaczego mali chłopcy polują, oczywiście w przenośni, a dorośli mężczyźni nie. To przecież ci drudzy mają rodziny i powinni bić się o ich przyszłość. Czy polowanie chłopców, czyli chęć zaznaczania swojej ważności i wyższości nad przeciwnikiem ma coś wspólnego z zarabianiem na chleb? Czy to zachowanie da się w ogóle przełożyć na racjonalny język.
Na przykład koń kłuty w okolice brzucha reaguje na ponaglenia jeźdźca, ale przyspiesza z innego powodu. Kłucie przypomina mu naturalne szarpanie go przez wilka lub innego drapieżnika. Więc koń nie biegnie galopując podczas wyścigu, tylko po prostu ucieka przed wrogiem. Tego wroga nie ma, ale koń o tym nie wie, nie odwraca się do tyłu, szkoda czasu. Kto się odwraca, ten ginie, bo zwalnia. Genialne, ale też bulwersujące. Dorosły koń ma większe szanse ucieczki niż mały źrebak lub stary osobnik.
Jak spowodować, żeby koń zrozumiał nasze ludzkie zabawy, bo przecież najprawdopodobniej koń podczas wyścigu przeżywa ogromny stres. Jak mu podpowiedzieć, aby oglądnął się i na własne oczy zobaczył, że nie ma za nim lwa lub geparda?
Co powoduje takie a nie inne postępowanie chłopaków. Dlaczego oni w ogóle nie zastanawiają się nad tym.
Kto się za długo zastanawia, dostaje w łeb.
Oj, sam już nie wiem, czy istnieje jakieś racjonalne wyjaśnienie tego bałaganu. Rozumiem, że przyroda jest nastawiona na eliminację słabych, ale przecież ludzie to istoty rozumne i uczuciowe.
A klonowanie?
Badania genetyczne mogą być bardzo pożyteczne.
Dajmy już temu spokój. Jest jak jest, tak było i będzie, nic na to nie poradzimy.
Ostatnie zdania. Zobaczmy, jeżeli udałoby się… Nie to chyba nie do wykonania. Nie da się przecież koniowi wytłumaczyć, że z ludźmi są bezpieczne na torze wyścigowym. W normalnych warunkach zatraciłyby instynkt samozachowawczy i w głupi sposób by zginęły. No i gdyby rozumiały nas ludzi, nie biegłyby tak żwawo podczas wyścigów.
Przyrody nie zmienimy.
Brzytwy, Długich i Andrutów też.
Ale jednego nie rozumiem. Konie na przykład boją się drapieżników, a czego boją się moi rówieśnicy? Ci, którzy walczą i wciąż podkreślają swoje prawa i wpływy, chcą być zawsze najsilniejsi i mieć ostatnie słowo? Bo przecież skoro ktoś walczy, musi najpierw czegoś się bać. Co było pierwsze, strach czy walka?
Jak to właściwie jest?
Dlaczego dziewczyny zachowują się inaczej niż my? Nie wiem.
Chyba czas zasnąć.
Czy ktoś mi może powiedzieć, jak znalazłem się w domu i czy jadłem kolację, bo chyba czuję głód…
Chyba umyty zasypiam i jednego jestem pewny: zaraz przyśni mi się piękna bajka.
Uwielbiam to.
Dzieciak.
Zamknij się…