Treningi siatkówki ukształtowały charakter Filipa. Wiedział dzięki nim, na ile go stać, potrafił panować nad swoim organizmem i ćwiczyć wytrzymałość. Nauczył się też dyscypliny i pracy w zespole. Sukcesy dawały mu dużo radości i wiary w siebie. Dzięki siatkówce przejście ze szkoły podstawowej do średniej odbierał jako ciąg dalszy edukacji.
Pierwszym trenerem Filipa od piątej klasy był Sokół. Udało mu się prowadzić dorastających chłopców ojcowską ręką. Zawsze wiedział, ile potrzeba im ćwiczeń, aby nie zniechęcili się do treningów. Jego słowa były dla nich wyrocznią. Bardzo go szanowali także jako człowieka.
To dzięki podejściu i atmosferze, jaką trener stworzył w drużynie po kilku miesiącach doczekali się pierwszych międzyszkolnych sukcesów. Najpierw była oczywiście selekcja i poszukiwania, miesiące treningów dwa razy w tygodniu, a potem pierwsza walka.
Trener Sokół dobrze pamiętał pierwszy ważny mecz międzyszkolny. Grali jako reprezentacja Szkoły Podstawowej nr 1 – potocznie Jedynki. Wtedy jeszcze liczono w siatkówce sety do piętnastu punktów, grali do dwóch wygranych setów.
Na widowni w sali Jedynki byli wszyscy najważniejsi goście z obu szkół. Reprezentacja Dwójki – szkoły Podstawowej nr 2 w Wołczynie – wyszła jak stado, w bezładzie i w różnych strojach. Drużyna Sokoła pojawiła się za to jak zawodowcy, wszyscy w takich samych strojach, równo i z dyscypliną, potrafili podać sobie przed spotkaniem ręce i rozstawić według jakiegoś planu taktycznego.
Po prezentacji obu reprezentacji wydawało się, że Dwójka nie ma najmniejszych szans.
Na nieszczęście lub na szczęście dla Jedynki walkę o serwy wygrał zespół Dwójki i na zagrywce stanął ładny blondyn o długich i chudych ramionach. Wzrostem odpowiadał chłopakom Sokoła. Pierwszy gwizdek i wstrzymane oddechy.
Blondyn rozejrzał się dokładnie po sali. Strzelił, piłka zafurkotała w powietrzu i nikt jej nie zdołał odebrać.
– Przypadek – zawyrokował Sokół głośno do swoich chłopaków, którzy właśnie stracili punkt.
Znowu piłka zafurkotała i tym razem w innym miejscu upadła na boisko. Sokół zaczął się niecierpliwić.
Po piątym oddanym darmo punkcie ciśnienie krwi podnosiło mu się niebezpiecznie wysoko, ponieważ blondyn najwyraźniej masakrował jego drużynę. Przetarli się już w rozgrywkach z wszystkimi klasami Jedynki i nie zostawili złudzeń, że jakakolwiek drużyna z Wołczyna może z nimi wygrać. A tu masz! Nie potrafią odebrać zagrywki!
Niemal rok treningów i morderczej pracy od podstaw, a teraz klops, po prostu kompromitacja.
Nieznany blondyn z Dwójki wcisnął im właśnie trzynasty punkt z samej zagrywki.
Sokół pełen rozpaczy stał zahipnotyzowany.
Wreszcie wziął czas dla drużyny. Prosił chłopaków, aby w końcu skoncentrowali się na grze i odebrali zagrywkę na jeden, aby tylko przebić.
– Proszę was, przewalcie ją do jasnej cholery na drugą stronę!!!
Udało się.
Blondyn zaserwował inteligentnie, ale piłka wróciła przebita na raz na połowę jego drużyny. Zrobiło się na niej duże zamieszanie, bo chłopcy z Dwójki zdążyli już zapomnieć, po co tam stoją. Blondyn wygrywał za nich seta, więc spali na stojąco.
Sala ożywiła się, egzekutor został pozbawiony serwisu i teraz drużyna Sokoła miała pokazać, co potrafi. Zaserwował Skalski, z drugiej strony z poświęceniem odebrał i przebił blondyn. Drużyna Jedynki łatwą piłkę rozegrała na trzy z dokładnym długim wystawieniem. Zbijał Kozera i bez bloku zdobył pierwszy punkt dla swojej drużyny. Koledzy blondyna stali z otwartymi buziami patrząc na atak przeciwnika i nie blokowali.
Mimo iż do końca seta zostało Dwójce do zdobycia tylko dwa punkty, to Skalski zakończył mecz jako jedyny z drużyny Sokoła, któremu dane było zagrywać. Nie pomylił się ani razu, zawsze trafiał na boisko przeciwnika, a piłka albo uderzała o podłogę i punktowała Jedynka, albo wracała tam po dobrym ataku Malickiego, Medyka czy Banacha.
Okazało się, że blondyn to jedyny zawodnik, który ewentualnie mógłby zagrozić drużynie Sokoła, gdyby reszta jego kolegów z drużyny skutecznie mu w tym nie przeszkadzała. Dwójka odnosiła w tym czasie wielkie sukcesy w piłce ręcznej i chyba to ta drużyna przyszłą dla odmiany zagrać w siatkówkę. Zawodnicy nie wiedzieć dlaczego, często zamiast odbijać piłkę, łapali ją i rzucali przez siatkę. Nie znali zasad gry?
Drugi set wyglądał podobnie, od zagrywki zaczęła jedynka, a Dwójka nie zdobyła już żadnego punktu. Blondyn był rozżalony na kolegów, którzy mieli problemy z odbiciem, a o bloku nie mieli zielonego pojęcia. Poprosił swojego nauczyciela o zmianę i z poczuciem bezsilności zszedł z boiska żegnany brawami.
Tym blondynem był Filip Dziubiński i to on moralnie wygrał pierwszy międzyszkolny mecz drużyna Sokoła. Pokazał jego chłopakom, że muszą wrócić do podstawowych rzeczy, aby nie dać się następnym razem tak ośmieszyć.
Sokół po meczu natychmiast podbiegł do Filipa. Nie mógł uwierzyć, że chłopak jest uczniem piątej klasy i nigdy nie trenował.
– Gdzie się uczyłeś grać w siatkówkę? – Pytał.
– Na podwórku, z chłopakami.
Tydzień później Filip był na pierwszym treningu. Imponowało mu, że trener zabiegał o niego, był nawet u rodziców. Najbardziej jednak podobała mu się gra drużyny Jedynki. Pierwszy raz z bliska widział latających nad siatką chłopaków, a wszyscy tak zgrani, tak dobrze się rozumieją. To było niesamowite i on pragnął brać w tym udział. Chciał być taki dobry jak oni.
Drużyna Sokoła z każdym wygranym meczem zyskiwała na popularności w środowisku szkolnym i stawała się powoli legendą miasta. Mówiło się o nich przy różnych okazjach. Zawodników nazywano sokołami i traktowano jak bohaterów. Ryzykował zdrowie ten, kto w szkole lub na ulicy głośno powiedział, że to drużyna Kluczborskiego Klubu Sportowego. Przecież nie było tam ani jednego zawodnika z Kluczborka.
Filip po latach treningów stał się jednym z podstawowych zawodników Sokoła i awansował na pierwszego zbijającego. Zdaniem Sokoła miał niesamowitą szybkość w prawej ręce. Dawało mu to przewagą nad blokującymi. Zwykle nie nadążali postawić bloku lub za szybko do bloku wyskakiwali. Inni zbijający mieli albo siłę, albo szybkość. Filip miał obie te cechy i jego zadanie polegało na doskonaleniu talentu. Jeszcze się nie zdarzyło, aby rywale z bloku zatrzymali jego krótką piłkę.
Gdy na świat przyszedł Kamil, a później Ania, ojciec i matka nie mieli czasu na dopingowanie sportowych poczynań najstarszego syna. Brak zainteresowania powodował, że jego dziecięcy zapał malał z roku na rok. Robił to, czego od niego wymagano w szkole i na treningu, ale bez wiary i entuzjazmu. Starsi koledzy z drużyny pokończyli szkoły średnie i zawodowe, zmienili nastawienie do gry, a niektórzy zrezygnowali z drużyny lub im podziękowano.
Pierwszy powakacyjny trening miał się właśnie zacząć. W szatni byli koledzy i przebierali się w klubowy sprzęt. Przebrani wychodzili na salę, gdzie czekał już na nich Sokół.
Ustawili się wokół trenera.
– Witam wszystkich po wakacyjnej przerwie – zmierzył ich wzrokiem. – Przybyło was na wadze. Jakoś musimy sobie z tym poradzić. Medyk, rozgrzewka!
Medyk to kolega Filipa, który chodził do ogólniaka.
Trener wiedział, że Medyk trenuje biegi i odnosi sukcesy na długich dystansach. Rozgrzewka zapowiadała się więc ostro.
Po pięciu okrążeniach sali Jedynki – dwa boiska do kosza – Filip biegł za Medykiem i miał duży zapas sił. Kolega narzucił ostre tempo, ale Filip miał swoje metody koncentracji. Udawało mu się zostawiać cały bagaż problemów poza salą, a na treningu skupiać na ćwiczeniach. Biegając przejmował rytm prowadzącego i dostosowywał się.
Po piętnastu okrążeniach trener nie odgwizdał zmiany ćwiczenia. Nie było żartów, chciał sprawdzić, w jakiej kondycji chłopcy są po wakacjach. Zwykle na rozgrzewkę robili piętnaście okrążeń i nikt nie wymiękał.
Filip miał medale i dyplomy za biegi przełajowe i długodystansowe z młodszych klas podstawówki. Największy dystans wówczas, na jakim próbował swoich sił, to tysiąc pięćset metrów. Przez okres wakacji, „żeby nie zardzewieć” – tak mawiali zawodowcy – mógł biegać rano czy wieczorem, ale jakoś zbyt trudno było wyjść z łóżka. Raz ojciec dawał się we znaki, innym razem matka musiała iść do pracy i trzeba było pilnować rodzeństwa.
Teraz jego organizm płacił za dwa miesiące bezczynności. Nie mógł już oddychać, bolały go nogi i oblewał pot. Nigdy wcześniej tak się nie pocił. W duchu wyrzucał sobie, że mógł ćwiczyć w wakacje, ale był zbyt leniwy.
Nie dawał rady i przy dwudziestym okrążeniu chciał zrezygnować. Nie mógł tego zrobić jednak pierwszy, byli przecież młodsi i słabsi od niego na tej sali.
Dwudzieste piąte okrążenie za nimi i nagle Jachim i Kwiatkowski siedli. Świetnie, ale potrzeba jeszcze kogoś.
Dwudzieste dziewiąte okrążenie, padł Banach, Skalski i Struna. Pozostali twardziele ciągną dalej, a Medyk rześki i nie widać po nim zmęczenia.
– Nie, nie, nogi to mój największy przyjaciel – myślał Filip – nigdy mnie nie zawiodły, zawsze doniosły tam, gdzie trzeba.
Trzydzieste drugie okrążenie, a trener nie miał zamiaru odpuścić.
– Które okrążenie? – Zapytał niby od niechcenia.
– Trzydzieściii… trzzzy… – Wydyszał Kozera.
– Jeszcze dwa, panowie rezerwa! – Rozkazał i wyszedł z sali na chwilę, a kiedy wrócił, niósł ze sobą dwie zgrzewki mineralnej niegazowanej wody.
Kiedy nazywał ich rezerwistami, był wściekły.
– Woda! – Wydał polecenie oznaczające przerwę.
Zebrani wokół zgrzewki częstowali się buteleczkami wody mineralnej i sapali ze zmęczenia.
– I jak tam, rezerwiści? – Rozpoczął kazanie, kiedy już wszyscy siedzieli z butelkami w rękach. – Chyba dzisiaj niczego więcej nie zrobimy, bo ledwo żyjecie!? Oczywiście, podczas wakacji leżeliście do góry zadkami, aby pokazać całemu światu, ile on dla was znaczy!?
Nie było chłopaka, który miałby podniesioną głowę. Wstyd zawsze zgina karki.
Dyszeli i sapali już coraz mniej. Filipa dusiły dodatkowo wyrzuty sumienia. Trener znowu ma rację, a chłopak na swoje lenistwo nie potrafi nic zaradzić.
– Panowie, mam dla was złe wieści. Niestety, klub rozpada się od stycznia przyszłego roku. Może coś się zmieni, ale nie liczyłbym na to. Nie jestem optymistą. Będę się starał w ciągu tego semestru zorganizować jakiś turniej lub wprosić się na jakieś zawody, aby świat mógł po raz ostatni zobaczyć starszych chłopaków z tej drużyny i może los się do nich uśmiechnie.
Schylił się po wodę i odkręcił buteleczkę.
– Teraz każdy bierze piłkę i ściana – wypił łyk wody – potem rozgrzewka parami. Skończyłem!