Filip w porozumieniu z trenerem zrobił sobie wolny od nauki tydzień. Rano biegał, potem cztery godziny trenował refleks i kombinacje ciosów, dwie godziny przerwy na obiad i odpoczynek, potem znowu cztery godziny treningu, cięższego, bo z trenerem. Dzień kończył biegiem przełajowym, kąpał się, przeglądał papiery giełdowe. W pokoju Kamila i Ani sprawdzał w Internecie bieżące informacje i szedł spać.
Tego wieczoru przeglądnął już papiery i zamierzał wcześniej położyć się spać, kiedy mama weszła do pokoju.
– Filip, w piwnicy jest dla ciebie paczka, za duża, abym mogła ją przynieść sama – matka usiadła koło biurka.
– Z poczty?
– Nie, twój wujek przywiózł ją, prosiłam go o to po pogrzebie taty.
Składał papiery.
– Coś ważnego i ciężkiego?
– Rzeczy taty zostawione przed laty w piwnicy u wujka.
– I teraz po śmierci mają się przydać? – Nie rozumiał.
– Wiesz – spuściła głowę – przerwij na chwilę, chciałabym z tobą poważnie porozmawiać.
Odłożył swoje dokumenty i segregator.
– Nie uważasz, że trochę późno chcesz ze mną rozmawiać, kiedy przez ostatnie lata skutecznie zabijałaś milczeniem moją miłość do ojca?
Rozpłakała się, Filip też miał łzy w oczach.
– To nie tak miało być, wiem, chciałabym cię przeprosić.
– Sądzisz, że ojcu coś to da?
Wziął chusteczkę z paczki, wycierał nos, łzy nie chciały się zatrzymać. Nie wierzył sam sobie, przecież nigdy tak się nie rozczulał.
– Przepraszam – powiedział w końcu do matki, która była w podobnym do niego stanie – mów do mnie i obiecaj, że nigdy mnie już nie będziesz okłamywać.
Rzucili się sobie w ramiona.
Historia życia jego ojca była barwna i nietuzinkowa, jak z powieści awanturniczej Dumas’a. Przyszedł na świat w ubogiej rodzinie robotniczej jako wcześniak. Lekarze dawali mu niewielkie szanse na przeżycie, ale walczył i nie poddał się. Nie wierzyli własnym oczom, kiedy pewnego dnia rozkrzyczał się na całą porodówkę. To był pierwszy znak, że chłopak po miesiącu inkubatora zdrowieje.
Od dnia narodzin był bardzo uparty i zawzięty. Pierś matki mógł ssać godzinami i chociaż nie był głodny, to nie można go było od niej odstawić. Szybko przybierał na wadze i po sześciu miesiącach pierś mu nie wystarczał. Wszelkiego rodzaju odżywki i kleiki to nie była jego półka z żywnością. Dostawał w dzień dwie butelki grysiku, dwie miseczki zupy i kromkę chleba.
W wieku trzech lat przewrócił biblioteczkę pełną książek i wszyscy przewidywali, że będzie wielkim siłaczem. Zaczął chodzić bardzo szybko i jeszcze szybciej rozrabiać. Trzeba było przed nim wszystko chować. Ojciec pieklił się na niego, ale dla matki był bezkarny. Poczucie bezkarności towarzyszyło mu także w młodości.
Do szkoły zupełnie się nie nadawał, nie żeby był tępy, ale miał przysłowiowe owsiki, nie usiedział na miejscu dłużej niż pięć minut. Narzekali na niego rodzice, narzekali także nauczyciele i księża, narzekali sąsiedzi. Pierwsze pasy dostał od ojca, kiedy sąsiadka przyszła do rodziców na skargę, że pobił ich syna. Ów syn był starszy o cztery lata i dużo wyższy, a jednak oberwał.
Andrzej nie był normalnym chłopcem, ale rozbójnikiem. Wkrótce wszyscy zaczęli się go bać. Nie wiadomo było, co z nim zrobić. Uderzyć chłopaka nikt z dorosłych nie chciał, bo dziecko, z drugiej strony wytrzymać jego wybryki było rzeczą niemożliwą. Potrafił skakać po drzewach i stamtąd rzucać kamieniami w przechodniów, wchodzić na dachy bloków i kominy z zamiarem ich zwalenia, a nawet kraść warzywa w ogródku księży i sprzedawać je bezczelnie na targu.
Bardzo szybko dorastał i błyskawicznie rósł, zmieniał się przy tym w chuligana. W szkole miał same problemy, ale nauczyciele przepychali go z klasy do klasy, aby tylko się go pozbyć. Nie było dnia, aby coś nie zmalował, nie było tygodnia, aby policja nie odwiedzała ich w domu ze skargą na jego złe zachowanie, podejrzenia o kradzieże a nawet o pobicia.
Pewnego dnia dowiedzieli się, iż Andrzej prowokuje bójki w szkole ze starszymi chłopakami. Proponuje im walki na pięści za pieniądze. Jeśli któryś chce się z nim zmierzyć, musi zapłacić kaucję. Gdy wygra, powali go na ziemię lub doprowadzi do poddania się, otrzyma również jego pieniądze. Był chudy i wszystkich na to nabierał. Godzili się na jego warunki, potem najwyżej dwoma ciosami powalał ich i zgarniał pieniądze.
Wreszcie pozbyli się kłopotu nauczyciele z podstawówki, a zaczęły się problemy w średniej szkole. Zmieniał je regularnie, co pół roku. Pewnego razu stwierdził, że nie będzie tracił czasu na szkołę i przestał chodzić. Zanim jednak do tego doszło, zdążył znokautować niejednego maturzystę, pobić niejednego przypadkowo napotkanego chłopaka.
Rodzice ze zgryzoty nie wiedzieli, co mają z nim zrobić. Straszyli poprawczakiem, straszyli więzieniem i policją. Nie pomagało. Jego matka, babcie Filipa, zmarła dość młodo na raka, a ojciec bardzo się rozpił i po jej śmierci stracił sens życia. Na Andrzeja to nie podziałało. Szukał swego przeznaczenia, walczył, z kim się da, wracał po kilku dniach z aresztu, ale szumiał. Aż nadszedł pewien dzień.
Dwie ulice dalej od blokowiska Andrzeja, w domku jednorodzinnym mieszkała zamożna rodzina Klarów. Byli bogaci. Ich ojciec pracował dorywczo w Niemczech, a rodzina niemiecka regularnie ich wspierała. Mieli syna Juliusza, który był młodszy o rok od Andrzeja. Jego cechy charakteru to spokój i opanowanie, systematyczność w nauce i ogólnie wysoka kultura osobista. Dojeżdżał on również do Kluczborka do szkoły średniej, ale jakoś nie trafił na znanego wszystkim rozbójnika Dziubińskiego.
Wołczyn znał wówczas dwóch rozbójników, Rumcajsa z telewizyjnej dobranocki i Dziubińskiego. Ten drugi był o wiele groźniejszy i jego też bali się wszyscy, gdziekolwiek by się nie pojawił. Wszyscy chcieli z nim żyć w zgodzie i woleli schodzić mu z drogi.
Pewnego słonecznego dnia jednak nadszedł kres jego panowania na ulicach miasta. Szedł z kolegami chodnikiem a z naprzeciwka szedł Juliusz w towarzystwie dziewczyny. Rozmawiali sobie o różnych sprawach, gdy mijając chłopaków Andrzej celowo zrzucił dziewczynie na głowę kępę trawy. Przystanęli wszyscy, śmiali się i pokazywali na nią, jakie to niby ma piękne zielone włosy.
Juliusz stanął w obronie dziewczyny. Zaczęli go straszyć, „czy nie wie, do kogo mówi, przecież to Dziubiński, dostanie od niego po swoich równych białych zębach i mamusi będzie przykro”. Juliusz był nieco niższy, drobniejszy, jeszcze rósł, wyglądał na chudszego i w opiniach zebranych gapiów nie miał szans. Andrzej chcąc zaimponować dziewczynie, dał mu jeszcze możliwość wycofania się, ale tamten zawzięcie i honorowo odmawiał.
Przejeżdżający drogą samochód zatrzymał się z piskiem opon. Wysiedli z niego rodzice Juliusza i dołączyli do zebranych. O dziwo ojciec wysłuchał racji syna i głośno powiedział, że chłopak nie może się wycofać, bo chodzi o honor dziewczyny, ale pojedynek musi być toczony fair. Zeszli z chodnika na plac. Ojciec Juliusza kijem obrysował koło, wokół którego mieli zebrać się gapie i nie wolno było go przekroczyć. Dziewczyna, z którą szedł Julek o mało nie zemdlała ze strachu, prosiła dorosłych, aby nie pozwolili na walkę. Bez skutku.
Pół miasta przyszło obserwować wydarzenie. Taka gratka nie zdarza się często.
Ojciec Julka przy wszystkich obecnych zapytał jeszcze raz rywali, czy chcą walczyć, a może wolą zrezygnować z walki i podać sobie dłonie? Dziubiński nie chciał przeprosić dziewczyny, więc zaczęło się.
Andrzej z ogromnym impetem rzucił się w stronę rywala i młócił powietrze jak cepem. Nie trafił go. Wszyscy mówili, że Julek jakoś dziwnie stoi, bokiem, w dodatku lewym do przeciwnika i trudno jest w takim razie walczyć. Atakujący jednak nie dawał za wygrane. Dwukrotnie machał ramionami w stronę Julka, ale na próżno. Potem Julek przeszedł do ataku.
Przeczekał moment aż powracające ramię Andrzeja odsłoni jego szczękę, a potem lewą ręką trafił w nią dwukrotnie. Ciosu mocnego nie miał. Andrzej podniósł się z ziemi i ponownie zaatakował zapominając o obronie. Upadł po raz drugi, bo zamachnął się bardzo, a gdy nie trafił, stracił równowagę. Znowu szybko wstał i biegł w stronę przeciwnika. Nie trafił i trzeci raz upadł bez ciosu. Targany złością znów się podniósł. Ramiona wzniósł na wzór Julka.
Tym razem podszedł do niego powoli. Julek zaczął skakać i za każdą próbą ciosu Andrzeja, uchylał się. Andrzej już go nie trafił, pocił się, sapał, ale nie trafiał. Wreszcie usiadł na ziemi i przyznał, że Julek jest lepszy. Tego dnia na pewno go nie pokona, muszą przenieść walkę na inny dzień. Wszyscy śmiali się do rozpuku po tym oświadczeniu.
Jak się okazało, wujek zwycięzcy był zawodowym trenerem boksu w klubie policyjnym. Trenował Julka dwa razy w miesiącu, a całe wakacje chłopak wałęsał się z nim po różnych obozach treningowych i chcąc nie chcąc ćwiczył. W pojedynku spotkali się więc dwaj mistrzowie. Jeden to uliczny zabijaka, drugi to może słabszy, ale lepszy technicznie bokser amator.
Przez kilka dni Andrzej nie wychodził z domu. Wstydził się. Dostać łomot od chłopaków na jakiejś zabawie, wyjechać z dyskoteki z połamanymi rękami to nie wstyd. Dostać po pysku przy całym mieście od jakiegoś chudzielca to zniewaga.
Był jednak bardzo zawzięty i po kilku dniach stanął w progu domu Julka. Przeprosił jego, ojca, obiecał też przeprosić dziewczynę, ale błagał, aby pozwolili mu trenować razem z Julkiem. Znali jego reputację i najpierw zadzwonili do klubu z prośbą o opinię. Padło żądanie, aby chłopak przyjechał na sprawdzian w ringu.
Trener przygotował do walki dobrego zawodnika. Chciał, aby rozrabiaka dostał łomot i poczuł respekt. Ubrali Andrzeja w ochraniacze i pokazali ring. Nie pytał o nic, szedł na ring z żądzą walki. Nauczony podstaw obrony przez Julka nie szarżował. Niezdarnie robił wyuczone uniki i skłony. Dostał całą serię na korpus i głowę, potem drugą i trzecią. Trener był zachwycony, jego zawodnik był jednym z lepszych w tej wadze.
Kiedy już trener miał zamiar zakończyć walkę i odesłać rozrabiakę do domu z kwitkiem, ten nieoczekiwanie przeszedł do natarcia. Właściwie dwóch ciosów nie można nazwać wielkim atakiem, a jednak w tym przypadku były. Pewny siebie, przepisowo zasłonięty za podwójną gardą zawodnik odskakiwał właśnie od przegiętego nieco w pół kandydata na zawodnika, gdy otrzymał potężnego prawego sierpa w okolicę lewego ucha. Stanął ogłuszony jak ryba, ręce mu opadły nieco w dół i wtedy dostał poprawkę już na szczękę.
Na ring leciał ochraniacz na zęby a w ślad za nim zawodnik, za zawodnikiem jego ramiona.
Andrzej został natychmiast powołany do klubu, w którym mógł odsłużyć wojsko i zdobyć zawód, a po wyjściu dostać się do pracy w policji. Oczywiście, jeśli się sprawdzi i potem zda maturę.
Trafił zatem wreszcie na swoje miejsce i czas, mógł dowoli walić w worki i po szczękach, a nawet brać za to pieniądze. Po pół roku stanął na ringu w obronie barw klubu i nigdy nie zawiódł.
Kilka lat później, gdy wydawało się, że zmądrzał, robił oszałamiającą karierę i dobrze zarabiał, został wezwany do domu na pogrzeb ojca, o którym całkiem zapomniał. Poznał wtedy dziewczynę, w której się zakochał, zrobił jej dziecko, a następnie ożenił się z nią. To była ta sama dziewczyna, której kiedyś z głupoty włożył na głowę trawę.
Kilka miesięcy po ślubie, kiedy żona chodziła w ciąży, zaczął hulać i pić. Mówił, że z żalu, bo zmarnował życie matki i ojca, potem pił, bo dziewczyna w ciąży, bo się ożenił, bo urodził mu się syn.
Pewnego razu na chodniku spotkał Julka, którego kiedyś los postawił na jego życiowej drodze. Musiał z nim wypić, bo kolega także dostał pracę w policji. Bardzo się wtedy zaprzyjaźnili. Mieli też powody, aby pić. Jeden z radości, bo powiększała mu się rodzina, drugiego z kolei życie rodzinne po trzech latach nieudanego związku rozsypywało się wolno, więc pił z żalu.
Obaj patrolowali miasto, a po służbie szaleli. Hulali po zabawach i wszczynali bójki. Poznali ich bywalcy dyskotek i zabaw od Wrocławia po Cieszyn. Legitymacje policyjne ratowały ich z opałów. Andrzej całkowicie zarzucił karierę sportową, choć trener po niego wiele razy dzwonił i przyjeżdżał.
Julek jeździł na treningi z miłości do boksu. Mimo świetnej techniki nie miał jednak mocnego uderzenia i nie wierzył, że może czegoś w boksie dokonać. Kariera bokserska Julka upadła całkiem po wypadku na motocyklu. Jechał na nim pijany i miał szczęście, że przeżył. Dzięki Andrzejowi prawda została ukryta i kolega nie wyleciał ze służby.
Julek wrócił do pracy po długim okresie rekonwalescencji, był zmienionym człowiekiem. Chciał podjąć porzucone przez głupotę studia zaoczne i zrobić uprawnienia trenera boksu. Nawrócił się także jako ojciec. Chciał więcej czasu spędzać z synem Szymonem. Niestety, jego żona podała go o rozwód, gdy kiedyś poturbował ją w napadzie szału.
Andrzej za wzorem kolegi także poświęcał więcej czasu swojemu synowi, Filipowi. Trenował go na mistrza. Chłopak garnął się do boksu i wydawał się zdolniejszy od ojca. Miał charakter bardziej podobny do matki lub do Julka niż do ojca. Ćwiczyli z synem boks dzień w dzień, worek, skakanka, do znudzenia. Andrzej mawiał, że układa rękę małemu i ćwiczy technikę, bo siłę ma w pięściach jak byk. Oczywiście po ojcu, który specjalnie dla syna uszył skórzany pas mistrzowski.
Wiele razy Julek odwiedzał Andrzeja, doradzał mu, jak trenować, aby chłopaka nie zniechęcać i Filip robił zdumiewające postępy. Często słyszał z ust Julka zdanie: „Mój nie jest taki zdolny, ta bestia go tuczy” albo „Filip jest niesamowicie szybki, szczególnie jego prawy”.
Idylla trwała kilka lat. Filipowi urodził się brat, Kamil, miał też iść tego roku do szkoły, gdy wydarzyła się tragedia. Andrzej i Julek pojechali na wiejską zabawę, pili i awanturowali się, zaczepiali dziewczyny. Byli z Wołczyna i za dobrze sobie rządzili. Miejscowi nie wytrzymali i wyzwali ich na zewnątrz. Mieli walczyć.
Przed Andrzejem stanął osiłek wielki jak góra. Policjant lekceważył nieznajomego, stał z butelką piwa i czekał na jego pierwszy ruch. Tamten najwyraźniej też był pijany, klął i odgrażał się, wreszcie widząc w dłoni Andrzeja butelkę, wyciągnął nóż. Nie zdążył go użyć, bo dostał potężny prawy podbródkowy, aż coś zachrobotało. Jakby wyrwało go z ziemi. Runął na wznak i nie dawał oznak dalszej chęci walki.
Nikt więcej nie chciał się bić, więc obaj weszli do środka dalej hulać.
Dopiero po jakimś czasie wyprowadzono ich pijanych do radiowozu. Andrzej zabił tego człowieka, nie chciał tego zrobić, na pewno, ale jednak zabił. Potężny cios połamał nieznajomemu szczękę, a uderzenie głową o kamień dopełniło dzieła.
Kiedy dwa dni później wrócił do domu, nikt go nie poznał. Postarzał się, spoważniał, pożółkł i jakby spuchł. Na widok rękawic na rękach Filipa bez słowa zdjął je, zdjął worek bokserski, swoje rękawice, wszystkie pamiątki, puchary, sprzęty i w wielkim pudle wyniósł wszystko do piwnicy.
Działał w obronie własnej, napastnik miał nóż i nie był sam. Andrzej Dziubiński oraz Juliusz Klar zostali wciągnięci w zasadzkę i mogli się spodziewać agresji większej ilości napastników, dlatego ich działanie można było zaliczyć do obrony koniecznej. Brzmiał uniewinniający wyrok sądowy.
Następnego dnia Andrzej wyleciał z policji i wylądował w fabryce przy miotle. Juliusz natomiast otrzymał karę dyscyplinarną i ominął go awans.
Opowiadania o ojcu i dzieciństwie Filipa pobudzały jego pamięć i wiele obrazów zamkniętych gdzieś w pokładach świadomości dopiero teraz znajdowało swoje potwierdzenie. Trenowanie boksu w dzieciństwie wydawało mu się niedorzecznością lub snem. Teraz jednak zmienił zdanie. Wiele rzeczy zrozumiał, lecz o niektóre chciał jeszcze zapytać.
– Mamo, dlaczego to wszystko ukrywaliście w tajemnicy?
– Nie było się czym chwalić. Zresztą, jak ci miałam powiedzieć, że twój ojciec jest mordercą? – Zmartwiła się.
Filip milczał chwilę. Patrzył na zegar, było już bardzo późno.
– Mogę ci zadać ostatnie pytanie?
– Tak, proszę.
– Dlaczego nie wyszłaś za Julka?
Trafił na jej czuły punkt, na jej wielką tajemnicę. Domyślił się z jej opowiadania, chciała tego, musiał to kiedyś w końcu wyrzucić z siebie.
– Pamiętasz, rozmawialiśmy kiedyś o Luizie i ty powiedziałeś, że jesteś przy niej nikim? Zabolało mnie to. Moja historia powtórzyła się. Kiedy poznałam Julka, był w dobrej szkole, pochodził z bogatej rodziny, nie miałam szans. Parę razy zaprosił mnie na spacer, flirtował ze mną, ale nie wierzyłam, że może mnie pokochać. Po maturze poszedł do kolejnej szkoły, zdawał na studia, ożenił się i o mnie widocznie nie myślał.
– Rozumiem.